Koontz Dean R - Zimny Ogien, Koontz

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
DEAN KOONTZZIMNY OGIEŃPrzełożył Paweł KorombelWydanie oryginalne: 1991Wydanie polskie: 2002Powięcam Nickowi i Vicky Page'om,którzy byliby wspaniałymi sšsiadami i przyjaciółmi,gdyby im się tylko chciało- oraz Dickowi i Pat Kanonom,jednym z niewielu w Hollywood,którzy sš i pozostanš sobš.Dzięki wam wszystkim stałem się lepszy.Bardziej postrzelony, ale lepszy!SPIS TRECICZĘĆ PIERWSZA 412 SIERPNIA 5OD 20 DO 22 SIERPNIA 28OD 24 SIERPNIA DO 26 SIERPNIA 57CZĘĆ DRUGA 74OD 27 SIERPNIA DO 29 SIERPNIA 74CZĘĆ TRZECIA 74RESZTA Z 29 SIERPNIA 74CZĘĆ PIERWSZABOHATER I PRZYJACIELW realnym wiecietak jak w snachwszystko coraz toinnš ma twarz.KSIĘGA POLICZONYCH SMUTKÓWŻycie bez celuprzytłacza nas.Spełnijmy więcco los nadarzy -lub rogu mierciusłuchajmy,w mrok wezwani.Gdy cel nam w życiunie przywieca,martwe sš oczyudrękš losalbo pier zbroczysamobójczy cios.KSIĘGA POLICZONYCH SMUTKÓW12 SIERPNIA1Jeszcze przed wypadkami w supermarkecie Jim Ironheart powinien wiedzieć, że szykujš się kłopoty. W nocy przeladował go koszmar. Po rozległym polu cigało go stado wielkich kosów. Skrzeczały, ogłuszajšco trzepotały skrzydłami, cięły dziobami ostrymi jak chirurgiczne skalpele. Kiedy otrzšsnšł się ze snu, nie mógł złapać tchu. Nie wkładajšc nawet góry od piżamy, poczłapał na balkon odetchnšć wieżym powietrzem. Ale już o wpół do dziesištej rano słupek rtęci w termometrze wskazywał trzydzieci trzy stopnie i wrażenie dusznoci, które nie pozwoliło mu spać, tylko się pogłębiło.Długi prysznic i golenie odwieżyły go.W lodówce nie było nic poza wyschniętym na wiór kawałkiem ciasta. Przypominało laboratoryjnš kulturę nowego, wyjštkowo jadowitego szczepu bakterii. Pozostawało głodować albo zanurzyć się w buchajšcy żar.Sierpniowy dzień był tak goršcy, że żyjšce w realnym wiecie ptaki przysiadły na konarach drzew, zamiast szybować po otwartym, spalonym słońcem niebie południowej Kalifornii. Tkwiły bezgłonie w liciastych kryjówkach, ćwierkajšc z rzadka i bez entuzjazmu. Psy szybko przemykały wzdłuż chodników parzšcych jak grill. Żaden przechodzień: mężczyzna, kobieta czy dziecko, nie musiał sprawdzać, czy jajko usmaży się na betonie, mógł to przyjšć na wiarę.Zjadł lekkie niadanie w przybrzeżnej kafejce w Laguna Beach. Mimo iż siedział na patiu przy stoliku z parasolem, poczuł, jak znowu opuszczajš go siły, a ciało pokrywa warstwa potu. Był to jeden z tych nielicznych dni, kiedy Pacyfik nie tchnšł nawet cieniem powiewu.Pojechał do supermarketu: poczštkowo robił wrażenie przyjaznego schronienia. Jim miał na sobie tylko białe, lune bawełniane spodnie i niebieskš koszulkę, a klimatyzacja i zimne powietrze, dobywajšce się z chłodzonych pojemników, działały ożywczo.Stał włanie przy słodyczach, porównujšc skład makaroników z zawartociš batonów ananasowo-kokosowo-migdałowych i próbujšc ustalić, którym produktem mniej zgrzeszy przeciw diecie odchudzajšcej, kiedy dostał ataku. Jak zawsze, nie wyglšdał gronie - nie było konwulsji, gwałtownych skurczów mięni, zlewania się potem ani odżywek w obcym języku. Po prostu nagle obrócił się do stojšcej obok kobiety i rzekł:- Linia życia.Kobieta miała około trzydziestki, była ubrana w szorty i strzępek bluzki ledwo zasłaniajšcy piersi. Była tak ponętna, że mogła stanowić cel natrętnych męskich propozycji, być może więc uznała to za chęć nawišzania znajomoci. Zmierzyła go ostrożnym spojrzeniem:- Proszę?Płyń z pršdem, pomylał. Nie przejmuj się.Zaczšł drżeć, ale nie z winy klimatyzacji. Nagle poczuł, jak przebiega przezeń chłód. Jak sunšca ławica węgorzy. Stracił władzę w rękach. Paczki słodyczy upadły na podłogę.Zażenowany, ale niezdolny zapanować nad sobš, powtórzył:- Linia życia.- Nie rozumiem - powiedziała kobieta.- Ani ja - odrzekł. Była to prawda, choć zdarzyło mu się to po raz dziewišty.ciskała paczkę waniliowych wafelków, gotowa rzucić mu niš w twarz w każdej chwili, gdyby tylko przejawił ochotę zamienić się w chodzšcy nagłówek (SZALENIEC ZASTRZELIŁ SZÓSTKĘ LUDZI W SUPERMARKECIE). Ale była z niej na tyle dobra dusza, że zdobyła się na jeszcze jedno pytanie:- Nic panu nie jest?Rzecz jasna, musiał być blady jak mierć. Czuł, jak z twarzy odpłynęła mu ostatnia kropla krwi. Usiłował zdobyć się na uspokajajšcy umiech, chociaż wiedział, że nie wyjdzie mu nic poza upiornym grymasem.- Muszę ić - odparł.Zostawił koszyk i prosto ze sklepu zanurzył się w niszczšcy upał sierpniowego dnia. Skok temperatury momentalnie cišł mu oddech. Asfalt na parkingu miejscami lepił się do podeszew. Słońce srebrzycie lniło na szybach wozów, roztrzaskujšc się na zderzakach i kratkach chłodniczych w olniewajšce drzazgi.Podszedł do swojego forda. Wóz miał klimatyzację, ale powietrze ulatujšce ze szczelin w desce rozdzielczej było chłodne jedynie w porównaniu z temperaturš włšczonego piekarnika, panujšcš w rodku wozu. Opucił szybę.Najpierw nie wiedział, dokšd zmierza. Następnie ogarnęło go niejasne przeczucie, że powinien skierować się do domu. Przeczucie zamieniło się w przekonanie, przekonanie w silne postanowienie. Postanowienie przybrało formę nakazu. Absolutnie musiał znaleć się w domu.Jechał zbyt szybko, często zmieniajšc pasy i ryzykujšc, co zupełnie do niego nie pasowało. Zatrzymany przez policję, nie umiałby wyjanić tego rozpaczliwego popiechu, gdyż sam nie wiedział, czemu się spieszy.Każde posunięcie było mu narzucane przez kogo niewidzialnego, posługujšcego się nim równie łatwo, jak on posługiwał się samochodem.Powtórnie nakazał sobie płynšć z pršdem zdarzeń i impulsów. Nie było to trudne. Nie miał wyboru. Powtarzał sobie również, że nie powinien się bać, ale strach mu cišgle towarzyszył.W Laguna Niguel wjechał na swój podjazd. Ostre cienie palmowych lici rysowały się jak pęknięcia na płonšcych bielš, otynkowanych cianach domu, jakby budowla pod wpływem upału wyschła i się rozwarła. Czerwone dachówki przypominały fale szalejšcego ognia.W sypialni słońce wzbogacał miedziany blask, użyczany przez barwione szyby. Łóżko i szaro-biały dywan na przemian przecinały pasy koloru jednocentówki i pasma cienia, rzucane przez na wpół uchylone okiennice.Zapalił lampkę przy łóżku.Nie wiedział, że szykuje się do podróży, dopóki się nie zorientował, iż sięga do szafy po walizkę. Zaczšł pakowanie od przyborów do golenia i drobiazgów toaletowych. Nie wiedział, dokšd jedzie ani na jak długo, ale wzišł dwie zmiany bielizny. Te wyprawy - zadania, misje czy jak je tam nazwać - zwykle nie trwały więcej niż parę dni.Zawahał się, niespokojny, czy nie zabrał zbyt mało rzeczy. Ale wyprawy były niebezpieczne; każda mogła okazać się ostatniš. Wielkoć bagażu nie miała znaczenia.Zamknšł walizkę i wpatrywał się w niš, nie wiedzšc, co dalej. Aż powiedział:- Muszę lecieć. - I już wiedział.Jazda na lotnisko Johna Wayne'a, leżšce na południowo-wschodnim skraju Santa Ana, zabrała mu mniej niż pół godziny. Po drodze mógł dostrzec drobne lady przeszłoci z czasów, kiedy przed budowš systemu nawadniajšcego południowa Kalifornia była jeszcze pustyniš: wielki plakat zalecajšcy oszczędnoć wody, kaktusy i trawę ródziemnomorskš, którš mieszkańcy nowych domów w stylu południowego zachodu sadzili od frontu. Pomiędzy pasami trawników i skupiskami domów, bogato obroniętymi zieleniš, rolinnoć na zaniedbanych polach i pagórkach była zeschnięta i bršzowa. Zdawała się czekać linięcia płomyka zapałki rzuconej drżšcš dłoniš jakiego piromana. Była pełnia dorocznego, niszczšcego sezonu burz ogniowych.W głównej hali lotniska pasażerowie cišgnęli dwoma strumieniami: jedni wchodzili na pokłady samolotów, drudzy je opuszczali. Wielorasowy tłum zaprzeczał mitowi, jakoby okręg Orange był kulturowo jednolity i zamieszkany wyłšcznie przez białych protestantów pochodzenia anglosaskiego. Zmierzajšc do rzędu monitorów z listami przylotów i odlotów rejsów pasażerskich, Jim usłyszał rozmowy prowadzone w czterech obcych językach.Przeglšdał punkty docelowe na monitorze, ledzšc listę od góry do dołu. Nazwa przedostatniego miasta - Portland w Oregonie - pobudziła go do działania. Ruszył wprost do kasy.Obsługujšcy go kasjer był młodym, krótko ostrzyżonym człowiekiem. Na pierwszy rzut oka wydawał się równie bez zarzutu jak pracownik Disneylandu.- Rejs do Portland, odlot za dwadziecia minut - powiedział Jim. - Sš miejsca?Kasjer sprawdził na licie komputera.- Ma pan szczęcie. Sš jeszcze trzy.Kiedy kasjer przejechał jego kartš kredytowš przez czytnik i wydawał mu bilet, Jim zauważył, że facet ma przekłute uszy. Nie afiszował się w pracy z kolczykami, ale dziury były wyrane. Poza miejscem zarobkowania musiał stale nosić ciężkš biżuterię. Widocznie taki miał gust. Kiedy zwracał Jimowi kartę, mankiet koszuli podjechał mu na prawym przegubie, tak że obnażył precyzyjny tatuaż: kolorowy smok wspinał się w górę przedramienia, szczerzšc kły. Facet miał kłykcie spękane od licznych blizn, jakich można się dorobić podczas walki.Przez całš drogę do wejcia na pokład samolotu Jim zastanawiał się, w jakim podkulturowym bajorze pływa kasjer, gdzie znika, kiedy zrzuca uniform i wkłada prywatne ciuchy. Miał przeczucie, że nie chodzi tu o nic tak pospolitego jak grupa motocyklowych punków.Samolot skierował się na południe. Słońce bezlitonie owietlało okno Jima. Potem, nad oceanem, skręcili na zachód i północ. Słońce odbijało się w morzu na dole. Żarzšcy się kršg przemieniał wodę w szerokie płaty magmy, wypluwane spod pancerza planety.Jim poczuł, że mocno zaciska zęby. Spojrzał na oparcia swojego fotela. Jego palce wyglšdały jak wczepione w grań szpony orła.Usiłował się rozlunić.Nie bał się lotu. To, co napawało go lękiem, to Portland... i ... [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • bloodart.opx.pl
  •