Kossak Zofia - Krzyzowcy 01 t.3-4(1), E-booki

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Zofia Kossak

Krzyżowcy

 

Tom trzeci

Wieża trzech sióstr

 

Rozdział pierwszy

W KTÓRYM JEST O SROGIM BOJU DOBRYCH

RYCERZY KRZYŻOWYCH Z NIEWIERNYMI, STOCZONYM W DOLINIE ZWANEJ DORYLEA

Rzeka Sakara nie szumi jak rzeki ojczyste. Skąpą wodę su­nie ostrożnie po mule. W powietrzu ostry nocny chłód ziębią­cy niemile kości. W tych krajach nie masz ciepłych, wonnych nocy, jako w ojczyźnie bywa. W dzień upał, tamujący żarem dech, w nocy dokuczliwe zimno. Między tymi dwoma nie ma przejścia ani miary. Na ustach trwa słony posmak jak nad mo­rzem, ale bez wilgoci morza, a zapadający nagle wraz z na­staniem nocy chłód nie rzeźwi i nie raduje.

W niewielkim swym namiocie biskup Ademar siedział nie­ruchomo. Sen go odleciał od natłoku myśli. O krok przed nim, wsparty o płótno ściany stał krzyż, i -dowódca świętej wyprawy wpatrywał się w znak zbawienia z takim natęże­niem, że otaczająca rzeczywistość ginęła mu z oczu. Vis iugeie Deum, fugę ad Deum — mówił święty Augustyn. Strwożony ciążącą na nim odpowiedzialnością, biskup chronił się w cień krzyża. Na rozstaju dróg pustynnych, zagubionych w daie-czyźnie, czepiał się jego ramion jako jedynej ostoi. Zawisną­wszy na nich duszą, sercem i umysłem, topił się, jak wosk na świecy, w strzelistej modlitwie. Wzdychał niewymownie cięż­kim wzdychaniem, żebrząc Parakleta o łaskę Ducha Świę­tego, który by mu wskazał właściwą ścieżkę na pustyni i wła­ściwe słowa, mogące trafić do serc. Rozmyślał nad dziejami ostatnich dwu lat, z obezwładniającym smutkiem stwierdza­jąc, że święta, krzyżowa wyprawa nie była, jak dotąd, świętą by w najmniejszym stopniu. Wydało się niegdyś genialnemu szaleńcowi Urbanowi, że można ludzkość oderwać od samej siebie, odmienić i porwać wzwyż. W miejsce trzech zasadni­czych namiętności-żywiołów, rządzących stadem ludzkim: gło­du, chuci, żądzy władzy, narzucić siłę potężniejszą, głębszą, zdolną przeobrazić i zbawić świat: siłę pożądania Boga... Tak się Urbanowi zdawało... Były chwile, w których on,

Ademar, przeuczony wątpiciel, wierzył w to również. Podzie­lił olbrzymie zamysły przyjaciela. Dał się unieść wielkiej fali, która zdawała się odmieniać serca. Lecz fala opadała zaledwie wzniesiona i cóż się działo teraz z nim, Ademarem, cóż się działo z niezliczoną rzeszą obozującą wokół, oderwaną od swo­ich korzeni, rzuconą w nieznany świat?! Dokąd szli? Gdzie święty zapał, który wieść powinien? Gdzie szczęśliwa ra­dość pielgrzymów zdążających ku zbawieniu? Gdzie owo upragnione pożądanie Boga mające świat przeobrazić? Czy każdy z idących nie był zajęty wyłącznie samym sobą i bez-podzielnie poddany panowaniu tamtych trzech potęg wieczy­stych: głodu, chuci, żądzy władzy?!... Czy każdy pojedynczy lub zbiorowy postępek nie wypływał z jednej z nich?

...Więc dokąd idziemy i po co?!!!

...Kto nas wiedzie?...

Podniósł udręczone oczy i napotkał krzyż. Krzyż! Jedyna ostoja, opieka, otucha!... Cokolwiek by się działo, poszli jed­nakże dla Krzyża, nieśli Krzyż, zwali się krzyżowcami, i Krzyż nie mógł się ich zaprzeć. Dla tej jedynej przyczyny, że Krzyż jaśniał na początku i na końcu ich drogi, Bóg musiał okazać miłosierdzie pomimo grzechów krzyżowców. O święty Znaku Zbawienia, Znaku Miłosierdzia i Łaski!

Przeżegnał się żarliwie raz, drugi i trzeci. Ze wzruszeniem poczuł, jako z tego prostego ruchu, co każdemu chrześcija­ninowi jest przyrodzony i nieomal bezwiedny, spływa na udręczoną duszę ukojenie. Jak gdyby w czcigodnym ruchu tkwiła potężna magia, mająca zdolność łączenia człowieka z tajemnymi źródłami Mocy i Opieki. Na jedno mgnienie słabość człowieka mogła czerpać z nich skrzepienie, mogła się wzmóc i zasilić. Przeżegnał się znów po trzykroć, powoli teraz, z namysłem, doszukując się przyczyny cudu, niezawod­nej symboliki, mającej własność zaklęcia.

...Oto pobożnie złożone palce dotykają czoła znacząc tym dostojeństwo Pana, który mieszka na wysokościach... Gloria in excelsis, gloria!... Pobożnie złożone palce znaczą zarazem, że słowo było Myślą Ojca, co patrząc w samego siebie, wyłonił i wyraził Istotę swoją, wieczystą, nieodgadnioną, nie­zniszczalną i wszechmocną...

Z wyżyny czoła, dziedziny Myśli Boskiej, dłoń kieruje się niżej serca, w dołek podpierśny, gdzie niewiasta czuje pierwsze ruchy swego dziecka. To oznacza zejście Słowa z wyżyny niebieskiej i wcielenie w rodzaj ludzki...

Teraz szeroki ruch od lewej do prawej, od Wschodu do Za­chodu... Od Wschodu bowiem do Zachodu wielkie jest Imię Jego, Imię, przed którym rozstępują się morskie głębiny. Duch twórczy, Gołębica święta przeszywa świat na kształt błyska­wicy, przejmuje serca, wypełnia je i nasyca... Duch Święty, najmniej znane oblicze Boga, najmniej przez ludzkość poszu­kiwane, a przecie równie niezbędne jak Wszechmoc, równie jak Miłość życiodajne...

...In Nomine Patris, et Filii, et Spiritus Sancti...

Dłoń ludzka znaczy krzyż święty, wielbiąc Trójcę Przenaj­świętszą, a przyroda, świat cały, stworzenie wszelkie odpo­wiada:

Amen.

Niech się stanie.

O święty Znaku Krzyża, puklerzu mocny, zaszczycie bez­pieczny! Święty Dionizy Areopagita widział cię napełniają­cym cały świat na wieki przed Odkupieniem. To, że Chrystus poniósł Mękę Krzyża, a nie inną, było koniecznością przygo­towaną od stworzenia świata. Czworogranny kształt dwu osi, przecinających się w środku, uderza oczy, gdzie spojrzeć. Ptak lecący rysuje na niebie skrzydłami swoimi krzyż. Krzyż tworzą promienie miesiąca i gwiazd śledzone zmrużonym okiem. Obraz krzyża czynią: człowiek płynący, maszt prze­cięty reją, rękojeść sochy i miecza... Poganin Plato pisał o czterech stronach świata, czterech punktach kardynalnych horyzontu: Potęga Boga rozłożyła się w krzyż ponad ziemią...

Wszędzie krzyż! Wszędzie jego podobieństwo! Człowiek mo­dlący się składa ręce w krzyż lub rozciągając ramiona czyni krzyż z samego siebie... Nakazuje to bezwiedny tajemny in­stynkt modlitwy, tak przemożny, że pogański posąg Pielas publica, stojący w Rzymie na Forum, miał również ręce roz­łożone w krzyż... Na krzyż przełożył dłonie patriarcha Jakub, błogosławiąc swych synów przed śmiercią... Krzyż z rozpo­startych ramion uczynił Mojżesz, modląc się na górze o zwy­cięstwo nad Amalekitami... Mdlejące ramiona starego czło­wieka podtrzymywali Hur i Aaron, bacząc by Krzyż nie przestał ani chwili czuwać ponad walczącymi... Od po­czątku świata Krzyż jest rozstajem, na któ­rym mijają się życie i śmierć — przeto owocem Jego Zmartwychwstanie...

Tak pisze święty Dionizy Areopagita, najlepszy patron do­brego miasta Paryża, i biskup poczuł się skrzepiony samym wspomnieniem tych słów. Iście, zawierały one prawdziwą treść zagadnienia. Ponad światem i wszechświatem, ponad ziemią i gwiazdami, nad wszystkim, co żyje i umiera, rodzi się i znika, władanie sprawuje Krzyż.

Krzyż, widomy znak Boga Przedwiecznego.

Więc   cóż   może   grozić   człowiekowi   uzbrojonemu   w   ten znak?

Nie wiedzieć skąd ogarnęło nagle biskupa przekonanie, że wszystko na świecie sprowadza się do jednego tylko zapy­tania: być chrześcijaninem czy nie być? Kto nie jest chrze­ścijaninem — wątpi i płacze, drży przed grzechem i szata­nem, tęskni, lęka sią, rozpacza, błądzi, szuka, woła jak dzie­cko wśród nocy. Kto nim jest w całkowitym znaczeniu tego wyrazu, kto posiadł niezbitą pewność istnienia Bożego, staje się panem wolnym, ufnym, spokojnym, radosnym i mężnym. Nic mu nie straszne ni dziwne. Każda go droga dowiedzie do celu, bo Bóg jest wszędzie i na każdej drodze. Nic go nie zasmuci, nie zaniepokoi, nie przerazi. Co mu śmierć? Co mu szatan i jego niezdarne namowy? Czymże jest szatan w ogó­le? Czyż Chrystus Pan nie rzekł uroczyście: ,,Dana mi jest wszelka władza nad niebem i ziemią"? Więc gdzież leży władz­two szatana?...

Nie trzeba się Kusiciela obawiać, można jedynie litować się nad nim, jak się litował święty Marcin, dobry biskup z Tours. Bezsilny to cień Dobra, słaniający opadłe skrzydła po świecie. Na Imię Jezus niech wszelkie ko­lano upada, niebieskie, ziemskie i piekielne... Cień musi upaść przed Krzyżem. Znaczenie Księcia Ciem­ności wyolbrzymił tylko strach.

Marny pogański strach, niegodny chrześcijan, synów Zwy­cięzcy nad Złem. Ten haniebny lęk nadał Potępionemu roz­liczne imiona, a każde imię wzmagało jego znaczenie i wagę. Malus... Zabulus alias Suggestor... Tentator... Pan Wieku... (po­zostawmy mu ten ostatni tytuł! Bóg jest Panem nad Wie­kami). W rzeczywistości zarówno upadłemu archaniołowi, jak niezliczonej rzeszy demonów wschodnich, zachodnich, pół­nocnych, południowych, wodnych, ziemnych, skalnych i ogniowych, przysługiwało jedno tylko litośnie wzgardliwe miano: Zwyciężony, Odtrącony... Victus... Reprobatus...

Jak ciasny uwierający stopę but, niewygodny pancerz, do­kuczliwa włosiennica, opadły z biskupa wszystkie dotychczasowe duszne i myślowe udręki. Legły na ziemi, gdy on roz­prężył się duchowo w nieporównanym poczuciu odrodzenia się, wyzucia z wszelkich trosk. Odetchnął radośnie, głęboko. Szczęśliwe podniecenie wypełniało ciało i duszę. Czuł się lot­ny, nieomylny, jasnowidzący, próżen zwątpienia i strachu. Wszystkie sprawy znalazły się nagle na właściwym miejscu, uchyliły rąbka swego tajemnego sensu. Nie należało lękać się niczego. Piotr Eremita zgrzeszył dufaniem bezmyślnym i śle­pym, składającym wszystko na Boga bez wysiłku ze strony człowieka; on, Ademar, czy nie grzeszył ciężej od tego prostaka niewiarą? Gdy Mojżesz prowadził lud swój przez pustynię, na­potkał te same przeszkody, na pozór nie do zwalczenia. Lecz że wiodło go Imię, Imię, które Bóg mu zwierzył w grzmotach i błyskawicach na górze Synaj — morze schło, woda wytry-skiwała ze skał na rozkaz Stróża Straszliwego Imienia, Po dłu­giej wędrówce doprowadził lud, gdzie chciał. Podobnie musi się stać z krzyżowcami, których wiedzie Znak Zbawienia. By­le go nie stracić z oczu, byle go mieć ustawicznie przed sobą! Natenczas zwalczą wszystkie przeszkody, wytrzymają trudy i dojdą! Dojdą pomimo grzechów i słabości ludzkich. Chro­mający, upadający, zżymający dojdą jednakże do świętego ce­lu... Prawdę mówiłeś, Urbanie!

Odetchnął ponownie, głęboko, radośnie. Nie czuł, że wciąga w pierś gorzko-słony pył pustyni. W głowie miał jasność, w sercu niepojęte wesele. Tajemnicza nieuchwytna Łaska Boża spadła nań bezcennym darem, okryła i pochłonęła. Naj­większy z cudów, siła spływająca wprost od Stwórcy ku stwo­rzeniu, dar, o który modlą się latami pustelnicy w puszczy, pobożni zakonnicy w celi, promień, co niejednokrotnie omija świętego, a spada na nie oczekującego go grzesznika lub zbrodniarza, jedna chwila bezpośredniego zetknięcia się z Bo­giem, wystarczająca, by duszę na całe życie oczyścić i ubło-gosławić...

W poczuciu doznanego szczęścia, pełności nadziemskiej, roz­sadzającej swym bogactwem dusze, niezdolny objąć promien­nej radości, nie mający przy sobie nikogo, z kim by mógł się nią podzielić, dygoczący i zalany łzami, Ademar de Monteił upadł na ziemię i łkał...

Rzeka  Sakara  sunie  leniwo   po  swym  mulistym  podłożu. Nad brzegami migocą ogniska z suchego nawozu. Drzewa tu nie masz. Przy -ubogim,  smrodliwie dymnym ogieńku grzeją się zarówno rycerze, jak służba. Przy większych panowie, przy mniejszych poddani, zwykła obozowa gawiedź.

A jest tej gawiedzi bezmiar. W ogólnej liczbie wojska znacznie niniejszy odsetek stanowi rycerstwo. Reszta to gierm-ki, pachołki, lutnisty, psiarczyki, sokolnicy, zwykli piesi, mi-lites, gregarii, ścierały, seryiensy, woźnice, plebs imbellis, niezliczony ogon wielkiej armii.

Pomiędzy nich przesiąkło niemało włóczęgów z hołoty Piotrowej, co pozostała w Bizancjum, gdy główną bandę wy­prawiono pod Civitot. Pozostali rabowali, łazęgowali po przedmieściach „Grodu Strzeżonego przez Boga", wielu wy­łowił nykteparchos i utrupił cichaczem bez sądu, sporo ich jednak ostało i przyłączyło się do wojska, przeważnie bez wiedzy panów. Zali który z wielmożów troszczył się o to, ilu ma pachołków? Chyba gdyby mu ich nie stało. Niezliczona ta rzesza sług kradła, co się dało, odziewała się szmatami zdartymi z trupów po bitwie, żyła z odpadków ze stołu pań­skiego, w boju stawała zawzięcie i okrutnie, nie dbając, o co się bije, a marząc o jednym: zebrać jakie takie mienie, wró­cić do kraju bogatym i wolnym!

W tych tłumach siedzących w sercu Azji Mniejszej przy skąpych ogniach z suchego nawozu, wśród tych ludzi o imio­nach prostackich, częstokroć cudackich, pozbawionych przy-domka ojcowskiego, którym księża półgębkiem przyznają du­szę nieśmiertelną, lecz ani panowie, ani oni sami w to nie wierzą, budzą się pod wpływem podróży nowe poglądy i no­we uczucia.

Co wydawało się drzewiej być porządkiem rzeczy równie nieodmiennym, jak śmierć sama albo narodzenie, poczyna wchodzić w wątpliwość, niejasną, zrazu nieuświadomioną, przecie wątpliwość. I tak, niezłomnie pewnym było dotych­czas, że sługa zrodzony jest do posłuchu, a pan do władania. Sługa do pracy i gnoju, rycerz — do swobody i boju. Temu sądzone być panem, temu rabem. Rabami narodzą się dzieci i wnuki poddańca, panami, dziedzicami zrodzą się dzieci i wnuki rycerza. Taki jest porządek rzeczy, nieśmiertelnie skroś wieków trwający. Jak ryba żyje w wodzie, tak ty, przy-pisańcze nieurodzony, żyjesz w smrodzie, znoju i poddaństwie. Jak orzeł szybuje ku słońcu, tak rycerz leci ku sławie, zaszczy­tom i wielkim przygodom. Tak jest, tak ma być, tak będzie. Źle to czy dobrze — nie warto roztrząsać. Nic nie odmieni Doli, jaką dały Rożenice.

A oto teraz, w długiej,  blisko  dwuletniej  podróży, prosty ten pogląd zaczynał ulegać pęknięciom. Już kiedyś stary py-skacz i pijak, Błażej, z pocztu grabiego de Blois, gadał głośno przy ognisku, że jakby sługi odeszły, to cóż? panowie rycerze musieliby sami obrządzać konie, musieliby, bo innych sług tu nie najdą... I robiliby, oho, i korona by im z głów nie spadła...

—  Cichajcie,   bo   biedę  naprowadzicie... •—  miarkowali   go inni, oglądając się niespokojnie wkoło.

—  Co mam cichać? Taki  sam człowiek jak ja.  Tak samo mać go rodziła, jeno że onego na łożu, a mnie podle chlewa...

—  Grzeszne  gadanie — powiadali inni.  Błażej  milkł,  sam wytrzeźwiawszy  nie wierząc  jeszcze w  to,   co  po  pijanemu butnie prawił. Lecz posiew raz rzucony zostawał. Rodziła się niechęć, z niechęci nienawiść. Dlaczego dawniej nie czuli tej nienawiści gotowej, żyjącej w nich z dziada pradziada? Och, to proste. Popatrzmy na zimę: jest sroga. Luty zwierz nie ką­sa jak ona.   A najgorzej  dokucza biedocie gołociej, bez da­chu, bez ciepłej strawy.   Któż by jednak klął zimę albo się na  nią porywał? Chyba  szalony.  Zima musi  być.  Wiadomo. Dopust Boży. Trzeba ją cierpieć.  I ludzie znoszą  cierpliwie. Ale niech ho by jaki mędrzec albo święty ogłosił światu, że zimy może nie być, że można ją wygnać... Dopłeroż by się wszyscy rzucili!   Miły Boże!   Zapiekłyby krzywdy kiedykol­wiek od mroźnej staruchy doznane, przywiałyby wspomnienia wszystkich dokuczliwości... I ziąb, i głód, i odmrożone stopy, i zgrabiałe dłonie... Precz z zimą! Precz!...

Tak właśnie jest z panami.

Rycerze czują po trosze tę zmianę, mimo woli stają się wyrozumiałsi, jak gdyby życzliwsi. Poczynają pojmować, że jeśli niedbały pachoł porzuci służbę, skryje się w innym obo­zie, przejdzie do Greków lub pogan, położenie pana będzie nie do pozazdroszczenia. Jak to mówił po pijanemu stary Bła­żej, rycerz z giermkiem będą musieli sami poić i oprzątać konie, warzyć strawę, czyścić rzędy, troskać się o tysięczne sprawy powszednie, dotychczas urodzonym nie znane. Więc też bezwiednie powściągają dłonie, tak skore dawniej do bi­cia.

Niestety, nikt im tego nie liczy za dobro. Każdy poddany ma wzrok ostrowidza. Pobudki wyrozumiałości są jawniejsze dla sług niż dla samych rycerzy. Śmieją się w kułak z łaska­wości, nigdy drzewiej nie znanej.

- Musimy im się póki wysługiwać, bo inaczej żarcia nie dostaniemy ani wiemy, dokąd iść... — powiada Klimek, to­warzysz Błażeja — ale skoro wyjdziem z tych okrain... No!

—  Sprawiedliwie gada... Ino wyjdziem...

—  Jeśli nas tu diabeł nie zmamił na stracenie... — wzdy­cha inny. — Grabiami na wodzie powrót pisany...

—  Iście, co wciąż dalej i dalej odchodzim... Nie wiada, czy to kto swojackie strony obaczy...

—  Ej, miłyż ty Boże! Boże!...

—  Masz się czego  sumować!  Wielaś  sam rozkoszy nażył. Klejmo ci zlazło ze skóry czy co?...   .

...Oj, nie zlazło. Czerwieni się jak wieczysty znak poddań­stwa, łatwy do rozpoznania każdemu, przecie są tacy, co tę­sknią za krajem, okrutnie tęsknią. Prawda, że ciężkie tam mieli życie, od dzieckich lat nie znając nic innego jak ponie­wierkę, głód, strach. Jednakże wiedźma-tęsknica, co serca zżera, a leku na nią nie masz, czepiła się ich i ssie. Podobno od wstrzykniętej przez nią słabości cień własny opuszcza czło­wieka i wraca w rodzinne strony. A wiadomo każdemu, co jest wart człowiek bez cienia...

Tym, ledwo oczy przymkną przy ognisku, widzą się bory jodłowe, słońce nad wilgotnymi łęgami, skiby rozoranej zie­mi. Chleb z tych skib zabierze pan, ale miło przypominać tłu­stą lepkość dobrej roli.

...Powrócić tamoj, powrócić...

- Głupiśta! Wyszczekacie zło takim gadaniem jak wilka z lasu... Ani mi się śni powracać... Żeby mnie znowu na pań­skie pędzali?...

—  Więc jakże? Tu ostać...

Klimek, Błażej i paru innych śmieją się z wyższością. W tej pustaci nikt żywy nie zostanie z dobrawoli. Lecz między pu­stynią pogańską a księstwem barona leży cały wielki świat,, przez który wędrowali przecież, którego ogrom widzieli, zdep­tali. Są urodzajne krainy, gdzie żyć, nie umierać. Tam zmó­wimy się jednego dnia i rzucimy panów... I pójdziem, i zało-żym własne księstwo, gdzie my będziemy panami!

To Klimek mówi podrywając się uniesiony własnymi sło­wami. Reszta milknie przerażona.

—  Cicha j i Cichaj!

—  Doniesie kto...

—  Biedę na wszystkich sprowadzisz...

—  Siadaj,  diable,  i  milcz!... Panem mu  się  być zachciało!

—  A  zachciało  mi  się  i  będę!  A  wy,   durne  łby,  siedźta w gnoju, kiej wam miłol... — parska oburzony pachoł i  od­chodzi. Pozostali milczą chwilę odurzeni niespodziewanym zu­chwalstwem.

__. Zaraza   nie   chłopak... Ot,   wymyślił... Księstwo   mu   po głowie chodzi... — mruczy gniewnie stary Mateusz Chudoba. .— Moiściewy, a może on i słusznie gada?... — Cichajcie, bo mnich tu idzie, mnichy to pańskie powierniki. .— Wiadomo.

Takie pogwarkł snuje czeladź siedząc przy ognisku, na spie­czonej, wyschłej ziemi, i dygocząc z zimna. Ogieniek z bydlę­...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • bloodart.opx.pl
  •