Kochanica przemytnika - Laurens Stephanie, Laurens Stephanie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Tytuł oryginału:
Captain Jack's Woman
Projekt okładki:
Beata Kuiesza-Damaziak
Korekta:
Lily Paszkowska
Prolog
Copyright © 1997 by Savdek Management Proprietory
Copyright © 2003 for the Polish edition Wydawnictwo „bis
Kwiecień 1811
Stara stodoła w pobliżu Brancaster
Norfolk, Anglia
ISBN 83-88461-84-2
Trzech jeźdźców wyłoniło się zza drzew rosnących
przed starą stodołą. Uprząż, poruszona lekkim wia
trem, zabrzęczała cicho, gdy skierowali konie ku za
chodowi. Poprzez płynące szybko chmury przebły-
skiwał księżyc, oświetlając nocny krajobraz.
Stara stodoła stała cicho, czujnie strzegąc swoich
sekretów. Wcześniej w jej murach spotkali się prze
mytnicy z Hunstanton, by wybrać nowego przywód
cę. Gdy to się stało, szmuglerzy rozpłynęli się
w mroku nocy niczym cienie. Powrócą za kilka dni,
by spotkać się w blasku sztormowej lampy i posłu
chać o ładunku, jaki zorganizował dla nich nowy
przywódca.
- Kapitan Jack! - George Smeaton skierował ko
nia na drogę i zmarszczył brwi. - Naprawdę musimy
go wskrzesić?
- A czy to zły wybór? - powiedział, gestykulując
gwałtownie, dosiadający wielkiego siwego ogiera Jo-
nathon Hendon, znany jako Jack. - W końcu to mój
wojenny pseudonim.
Wydawnictwo „bis"
ul. Lędzka 44a
01-446 Warszawa
tej. (0-22) 877-27-05, fax (0-22) 837-10-84
e-mail:
pi
Druk i oprawa: Białostockie Zakłady Graficzne S. A.
5
- Minęły lata... Wtedy niebezpiecznie było się
z tobą zadawać. Przeżyłem już ładnych kilka lat
w błogiej świadomości, że kapitan Jack nie żyje.
- Ależ skąd - uśmiechnął się Jack. - On tylko od
szedł na jakiś czas w stan spoczynku.
Kapitan Jack działał w bardziej burzliwych cza
sach, kiedy to podczas walk na Półwyspie Iberyjskim
Admiralicja zwerbowała go, by dowodząc jednym ze
swoich statków napadał i łupił Francuzów, pływają
cych po Kanale.
- Musisz przyznać, że kapitan Jack jest do tej ro
boty wręcz idealny. Doskonale nadaje się na przy
wódcę gangu z Hunstanton.
George prychnął wymownie. - Biedne gałgany...
Nie mają pojęcia, w co się wpakowali!
Jack parsknął śmiechem. - Przestań jęczeć. Nasza
misja przebiega lepiej, niż się spodziewałem. Za kil
ka tygodni wrócimy bezpiecznie do domu. Whitehall
będzie pod wrażeniem. Nie dość, że przemytnicy nas
zaakceptowali, to jeszcze zostałem ich przywódcą.
Jesteśmy w doskonałym położeniu i mamy szansę
nie dopuścić, by jakakolwiek informacja przedostała
się tą drogą do Francuzów. - Uniósł brwi, wyraźnie
się nad czymś zastanawiając. - Kto wie? Być może
uda nam się wyciągnąć z tego coś dla siebie.
George wzniósł oczy ku niebu.
- Kapitan Jack jest z nami zaledwie od pól godzi
ny, a ty już zaczynasz kombinować. Co za szalony po
mysł przyszedł ci do głowy?
- Ja nazwałbym to raczej wykorzystywaniem oka
zji - powiedział Jack, spoglądając na towarzysza. -
Pomyślałem sobie, że choć naszym głównym celem
jest niedopuszczenie, aby do brzegów Norfolk przy
bijali szpiedzy, i odsyłanie ich tam, skąd przybyli,
moglibyśmy skorzystać ze sposobności i przekazać
nieco własnych informacji, oczywiście po to, by zmy
lić Boneya.
George spojrzał na niego z niedowierzaniem.
- Sądziłem, że kiedy już wyśledzimy, jak szpiedzy
przedostają się do Anglii, skończysz z gangiem.
- Może tak - odparł Jack, a jego spojrzenie przy
brało nieobecny wyraz - a może nie.
Zamrugał i wyprostował się. - Zobaczymy, co
na to powie Whitehall. Będziemy też potrzebować
Anthony'ego.
- Na litość boską, Jack! - George potrząsnął gło
wą. - Jak długo gang będzie zadowalał się historyjką
o tym, iż jesteśmy najemnikami bez ziemi, usunięty
mi karnie z wojska, zwłaszcza gdy w pełni obejmiesz
przywództwo? Przez lata byłeś kimś ważnym. Nale
żysz do wyższej sfery i to się po prostu rzuca w oczy!
Jack wzruszył obojętnie ramionami.
- Nie będą się zbytnio zastanawiać. Od miesięcy
rozglądali się za kimś, kto mógłby zastąpić Jeda
Brannagana. Nie zaczną bez potrzeby huśtać ło
dzią, przynajmniej nie od razu. Będziemy mieli
dość czasu.
Odwrócił się i spojrzał na trzeciego jeźdźca, który
podążał za nim po lewej stronie. Matthew, jego długo
letni ordynans, a obecnie osobisty służący, pochodzą
cy z tych stron podobnie jak jego pan, oraz George
także bez trudu wtopili się w strukturę gangu prze
mytników.
- Nadal będziemy spotykali się w starym domku
rybackim. Stoi na uboczu, więc łatwo sprawdzić, czy
nikt nas nie śledzi.
Matthew skinął głową.
- Tak. Trudno byłoby przyjść tu za nami, pozosta
jąc niezauważonym.
Jack poprawił się w siodle.
6
7
- Zważywszy że przemytnicy pochodzą z okolicz
nych farm i wiosek rybackich, nie ma powodu przy
puszczać, że mogą natknąć się na coś, co zdradziło
by naszą prawdziwą tożsamość.
Jack zatrzymał konia, a potem skierował go ku wy
lotowi krętej ścieżki. George podążył za nim, a Mat-
thew zamknął małą kawalkadę. Kiedy wjechali
na wzniesienie, Jack odwrócił się i powiedział: - Nie
wiem, dlaczego tak się tym martwisz. W końcu do
wodzenie gangiem sprowadza się do zwykłego żeglo
wania.
- Kapitan Jack i zwykłe żeglowanie? Akurat! -
prychnął George. - Prędzej świnie nauczą się fru
wać!
Rozdział 1
Maj 1811
Zachodnie Norfolk
Kit Cranmer siedziała z nosem przyklejonym
do okna powozu, rozkoszując się widokiem znajo
mych miejsc. Zostawili już za sobą iglicę na dachu
urzędu celnego w King's Lynn, a także starą fortecę
Castle Rising i właśnie zbliżali się do Wolferton.
Stamtąd do Cranmer było już niedaleko. Zmierzch
zabarwił niebo smugami czerwieni oraz złota i Kit
z każdą chwilą mocniej odczuwała, że wraca wresz
cie do domu. Westchnęła z satysfakcją i wsparłszy
plecy o poduszki powozu, pomyślała o świeżo odzy
skanej wolności. W zatłoczonym Londynie, gdzie
przebywała aż nazbyt długo, brakowało jej zarówno
swobody, jak przestrzeni.
Po mniej więcej dziesięciu minutach w zapadają
cym zmierzchu ukazała się brama wjazdowa parku
z herbami rodu Cranmer na słupkach. Skrzydła bra
my były szeroko otwarte i powóz wtoczył się przez
nie bez niepotrzebnej zwłoki. Kit wyprostowała się
i potrząsnęła lekko ramieniem starej Elminy, by ją
obudzić. Potem znów usiadła prosto, zdenerwowa
na i pełna napięcia.
9
Pod kołami zazgrzytał żwir i powóz się zatrzymał.
Otwarto drzwi i zobaczyła dziadka.
Stał przed nią z dumnie wyprostowaną głową i od
rzuconymi do tyłu bujnymi włosami. Jego lwia grzy
wa wyraźnie rysowała się na tle płonących po obu
stronach drzwi pochodni. Przez chwilę wpatrywali
się w siebie, a ich spojrzenia wyrażały miłość, nadzie
ję oraz wspomnienie bólu, którego żadne nie potra
fiło dotąd zapomnieć.
-Kit?
Czas jakby się cofnął. Minione lata nie znaczyły
już nic i Kit rzuciła się w ramiona Spencera Cranme-
ra, krzyknąwszy zduszonym głosem: - Dziadku!
- Kit! Och, Kit!
Lord Cranmer z Cranmer Hall przycisnął do pier
si ukochaną wnuczkę. Nie potrafił znaleźć innych
słów. Przez sześć lat czekał, by wróciła, i teraz, choć
trzymał ją w objęciach, wydawała mu się prawie nie
realna. Elmina i gospodyni, pani Fogg, krzątały się
wokół, popychając wzruszoną spotkaniem parę ku
stojącej w salonie sofie. W końcu Spencer wyprosto
wał się i otarł łzy wielką chusteczką.
- Kit, kochanie, tak się cieszę, że cię widzę!
Kit spojrzała na niego, nie wstydząc się łez, jakie
zabłysły na jej długich brązowych rzęsach. Nie mogła
jeszcze wykrztusić słowa, uśmiechnęła się więc tylko
w odpowiedzi.
Spencer odwzajemnił uśmiech.
- Wiem, że to z mojej strony samolubne pragnąć,
byś zamieszkała w Cranmer. Twoje ciotki wypomnia
ły mi to już dawno temu, kiedy postanowiłaś wyje
chać do Londynu. Straciłem nadzieję, że kiedykol
wiek tu wrócisz. Byłem pewny, że poślubisz jakiegoś
modnego chłystka i zapomnisz o Cranmer i starym
dziadku.
Kit przestała się uśmiechać. Zmarszczyła lekko
brwi i wyprostowała się.
- O czym ty mówisz, dziadziu? Nie chciałam wy
jeżdżać do Londynu, lecz ciotki powiedziały mi, że
powinnam. Powiedziały też, że spodziewasz się, iż
zawrę korzystne małżeństwo i że jestem to winna ro
dzinie Cranmerów, zwłaszcza moim wujom.
Ostatnie słowa wypowiedziała z nieukrywaną po
gardą.
Spencer obrzucił wnuczkę spojrzeniem jasnych
oczu. - Co takiego? - zapytał, marszcząc białe krza
czaste brwi.
Kit skrzywiła się. - Nie krzycz. - Zapomniała już,
jaki potrafi być gwałtowny. Doktor Thrushborne
ostrzegał ją, że jeśli dziadek ma pozostać zdrowy, nie
powinien zbyt często dawać upustu swemu tempera
mentowi. Wstała, podeszła do kominka i pociągnęła
za sznur dzwonka. - Pozwól mi się zastanowić.
Wspomniała dawne wydarzenia, wpatrując się ze
skupioną miną w płomienie.
- Kiedy umarła babcia, zamknąłeś się w swoich
pokojach i więcej cię nie zobaczyłam. Rozmawiały
z tobą ciotka Isobel i ciotka Margery. Potem przyszły
do mnie i powiedziały, że muszę z nimi jechać. Wu
jowie zostali moimi prawnymi opiekunami i teraz
oni będą odpowiedzialni za moje wychowanie.
W odpowiednim czasie wprowadzą mnie w świat
i tak dalej. - Spojrzała wprost na Spencera. - Tylko
tyle wiedziałam.
Gniewny błysk w oczach starca powiedział Kit
wszystko, co chciała wiedzieć. Ciotki ją oszukały.
- Te przeklęte intrygantki! Wiedźmy odziane w fu
tra i jedwabie! Harpie z piekła rodem! Są zwykłymi...
Słowa dalszej krytyki przerwało pukanie. Drzwi
otwarły się i do salonu wszedł kamerdyner Jenkins.
10
11
Kit podchwyciła jego spojrzenie i powiedziała: -
Przynieś, proszę, lekarstwo dziadka.
Jenkins skinął głową. - Już się robi, panienko.
Kiedy za służącym zamknęły się drzwi, Kit zapyta
ła dziadka: - Dlaczego nie napisałeś?
Stare, wyblakłe oczy wpatrywały się w nią bez
zmrużenia powiek. - Myślałem, że nie chcesz, bym
do ciebie pisywał. Powiedziały mi, że pragnęłaś wyje
chać. Że się nudziłaś, żyjąc tu na wsi z parą starych
ludzi.
Fiołkowe oczy Kit pociemniały. Dziadek słusznie
nazwał ciotki wiedźmami i intrygantkami. Aż do tej
pory nie zdawała sobie sprawy, jak sprytnie manipu
lowały otoczeniem, by zyskać kontrolę nad Kit, a po
tem posłużyć się nią w celu zaspokojenia wygórowa
nych ambicji swych mężów.
- Och, dziadku! - Opadła na sofę z szelestem je
dwabnej spódnicy i mocno objęła Spencera. -
Po śmierci babci zostałeś mi tylko ty. Sądziłam, że
mnie nie chcesz.
Przycisnęła twarz do krawatki Spencera i poczuła
na włosach dotyk jego policzka. Poklepał ją po ple
cach. Wzmocniła uścisk, a potem odsunęła się i spoj
rzała na niego z ogniem w oczach. Spencer znał to
spojrzenie aż nazbyt dobrze. Wstała i zaczęła prze
mierzać pokój, stawiając kroki zbyt energicznie, jak
na światową damę.
- Och! Jakże żałuję, że ich tu nie ma! - powiedzia
ła, mając na myśli ciotki.
- Nawet w połowie nie tak, jak ja - mruknął Spen
cer groźnie. - Tym damom nieźle się dostanie, kiedy
ośmielą się tu pokazać!
Jenkins wszedł cicho do salonu, zbliżył się do pa
na i podał mu kieliszek wypełniony ciemnym pły
nem. Spencer wypił lekarstwo nie spojrzawszy, co
trzyma w ręku, a potem odesłał lokaja machnięciem
dłoni.
Kit stanęła przed kominkiem, smukła i elegancka.
Spencer przyglądał się wnuczce z miłością. Cerę
miała jasną, kremową raczej niż białą, nieskazitelną
mimo upodobania do częstego przebywania na świe
żym powietrzu. Błyszczące loki zachowały kolor, jaki
pamiętał. Podobnej barwy były też niegdyś jego wło
sy. Długie pasma, splatane w warkocz, gdy miała lat
szesnaście, teraz upięte wieńczyły głowę bujną,
błyszczącą masą. Fryzura podkreślała urodę drobnej
twarzyczki w kształcie serca.
Kit zamieszkała w Cranmer, gdy miała sześć lat,
po tym jak jej rodzice, syn Spencera Christopher i je
go francuska żona, zginęli w wypadku. Spencer prze
sunął spojrzeniem po smukłej sylwetce Kit okrytej
zieloną podróżną suknią. Nawet przemierzając
gniewnie salon, poruszała się lekko i z wdziękiem.
- Boże, Kit, zdajesz sobie sprawę, że straciliśmy
sześć lat? - zapytał, poruszony.
Kit uśmiechnęła się olśniewająco, przywołując
wspomnienie urwisa, jakim niegdyś była. - Lecz
w końcu wróciłam, dziadku i zamierzam tu zostać.
Spencer oparł się wygodnie, zadowolony z tej de
klaracji. - Cóż, panienko - powiedział, machając
dłonią - niech no ci się przyjrzę. Pokaż, co z ciebie
wyrosło.
Kit zachichotała, a potem skłoniła się. - Nie na
zbyt nisko, gdyż jesteś tylko baronem - powiedziała,
dygając, lecz błysk w oku świadczył, że, baron czy nie
baron, dziadek i tak jest panem jej serca. Spencer
prychnął. Kit podniosła się i posłusznie zawirowała,
unosząc ramiona niczym w tańcu.
Spencer poklepał się po kolanie. - Nieźle. Powie
działbym, że całkiem nieźle.
12
13
[ Pobierz całość w formacie PDF ]