Knoll Patricia - Jak pies z kotem, Ebook
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
PATRICIA KNOLL
Jak pies z kotem
Cats In The Belfry
Tłumaczyła: Hanna Wójt
ROZDZIAŁ PIERWSZY
– Może jeszcze trochę herbaty? – Laura Decker uniosła porcelanowy
dzbanek w małych rączkach i spojrzała pytająco na gości, siedzących przy
stoliku. Jej cioteczna babka, Bella, obrzuciła ją spojrzeniem pełnym aprobaty:
prawdziwa mała dama, doskonale wychowana, wytworna, elegancka. Trójkątne
pyszczki pozostałych gości, wystrojonych w koronkowe czepeczki, wyrażały
zgoła inne uczucia: trzy kotki, Millie, Rozamunda i Ginewra, najwyraźniej za
nic miały sobie uroki popołudniowej herbatki.
– Bardzo ci dziękuję, moja droga, to naprawdę miło z twojej strony –
odparła Bella. – Ale mam wrażenie, że pozostałe panie napiją się raczej mleka, i
to na spodeczkach.
Laura przechyliła porcelanowy dzbanek nad maleńką filiżanką ciotki.
– Ależ bardzo proszę – powiedziała głosem wzorowej pani domu,
energicznie potrząsając złotorudymi lokami.
Duży słomkowy kapelusz, ozdobiony różami, zsunął jej się z głowy.
Próbując go utrzymać, puściła dzbanek. Na szczęście ciotka Bella uratowała
sytuację. Schwyciwszy naczynie, postawiła je na stole, po czym serdecznie
uśmiechnęła się do dziewczynki.
– Wygląda pani prześlicznie w tym stroju, panno Decker.
– Doprawdy? – Laura wyprostowała się, przybierając wyraz twarzy,
typowy dla młodych dam, kiedy ktoś im prawi komplementy.
Bella roześmiała się i objęła ją, Laura przytuliła się do ciotki. Poczuła
znajomy zapach pudru „Kwiat Kaszmiru”, którego starsza pani zawsze używała.
Przez kilka minut trwały tak objęte i bardzo szczęśliwe. Mimo różnicy lat
– jedna miała siedem, druga sześćdziesiąt – były naprawdę pokrewnymi
duszami.
– Jesteś kochana i słodka – powiedziała Bella. – Pewnego dnia zjawi się
królewicz z bajki i zabierze cię ze sobą.
Laura spojrzała na nią z powątpiewaniem.
– Nie znam żadnego królewicza z bajki.
– Może na razie. Ale masz przecież miłych kolegów. Pewnego dnia
któryś z nich zmieni się w królewicza.
Dziewczynka skrzywiła się.
– Chyba nie myślisz o Joeyu Beamanie z mojej klasy, tym, co żuje gumę
z otwartymi ustami. Jest obrzydliwy!
Podniosła głowę i wyraźnie zaciekawiona spojrzała na ciotkę.
– Czy znałaś kiedyś królewicza z bajki? Uśmiech Belli przygasł.
– Tak, znałam.
– To gdzie on jest? Co się z nim stało?
– Zrobiłam coś bardzo głupiego i poszedł sobie do innej księżniczki.
Laura spoważniała.
– Nie powinien był tego robić. Trzeba go było sprowadzić z powrotem.
– To było niemożliwe.
Bella zapatrzyła się przed siebie. Na kilka sekund odpłynęła gdzieś, gdzie
dla Laury nie było miejsca. Szybko jednak powróciła, przytuliła ją do siebie i
pocałowała.
– Może kiedy dorośniesz, pomogę ci znaleźć twojego królewicza. Tylko
nie zrób nic głupiego, zanim go spotkasz.
– A co będzie, jeśli on zrobi coś głupiego?
– Daj mu do zrozumienia, że nie powinien tego robić.
Wszystko to brzmiało niezwykle tajemniczo, Laura była więc
zadowolona, mimo że nie bardzo rozumiała, co starsza pani ma na myśli.
Millie, Rozamunda i Ginewra najwyraźniej miały dosyć przedłużającego
się przyjęcia. Bez słowa podziękowania wskoczyły na stół, przewracając
dzbanuszek z mlekiem...
Laura w ostatniej chwili zdołała pochwycić dzbanek z herbatą. Gorący
płyn chlusnął wprost na grzbiet przemykającej obok Ginewry. Kotka,
miauknąwszy przeraźliwie, przewróciła cukiernicę i rzuciła się do ucieczki w
przekrzywionym zawadiacko lalczynym czepeczku.
Millie i Rozamunda poszły w jej ślady. Tratując cukier i ciasteczka,
przeskakując kałuże mleka i herbaty, schroniły się pod łóżkiem.
Laura zaśmiewała się do łez. Ciotka wstała i otworzyła drzwi prowadzące
na schody, dając niefortunnym gościom szansę ostatecznego opuszczenia
przyjęcia.
– No, moja droga, coś mi się wydaje, że pora kończyć podwieczorek –
powiedziała, obrzucając wzrokiem stolik, który do niedawna starannie nakryty,
teraz zmienił się w pobojowisko.
Laura splotła z godnością dłonie.
– Było naprawdę miło, bardzo miło, dziękuję, że zechciała pani przyjść,
panno McCord. Ale następnym razem wolałabym, żeby pani nie zabierała ze
sobą swoich przyjaciółek – dodała.
Bella uniosła oczy i lekko wzruszyła ramionami.
– Tak, rozumiem, nie należą do osób najlepiej wychowanych...
Przytuliła Laurę do siebie i obie wybuchnęły głośnym śmiechem...
Laura Decker zamrugała powiekami, odganiając wspomnienia.
– Tak bardzo bym chciała cię jeszcze zobaczyć, ciociu... – szepnęła do
siebie.
Rozejrzała się. Na cmentarzu panował spokój późnego lata, niczym nie
zmącona cisza. Owady ciężko wisiały w powietrzu, zbyt zmęczone, żeby latać.
Grób Belli porośnięty był różami. Ich zapach mieszał się z zapachem
nasturcji. Laura podniosła do oczu chusteczkę. Naprawdę nie mogłaś mi
powiedzieć? – rozmawiała w myślach z ciocią Bellą. Gdybym wiedziała, że
jesteś chora, przyjechałabym wcześniej, a tak, całe dwa lata...
Odpowiedziała jej tylko cisza.
Łzy znowu napłynęły jej do oczu.
Zawsze mi przypominałaś o chusteczce do nosa. Mówiłaś, co powinna
robić prawdziwa dama, czego powinna się wystrzegać... Przesyłać bilety
wizytowe, przebierać się do obiadu... Próbowałam niczego nie zapomnieć i
zawsze mam przy sobie świeżą chusteczkę do nosa.
Uśmiechnęła się przez łzy.
Och, ciociu, tak bardzo cię kocham i tak bardzo mi cię brak! Pamiętasz
Jasona, prawda? Postanowiliśmy się pobrać. Tylko że ciebie już nie ma.
Wybacz, że łamię jedną z twoich niewzruszonych zasad – nigdy nie płakać nad
czymś, czego nie można zmienić – ale inaczej nie mogę, postaraj się
zrozumieć... Nie mogę, naprawdę...
Spróbowała się opanować. Postanowiła o niczym nie myśleć. Ani o
Jasonie, ani o nowej pracy, ani o ślubie. Wytarła chusteczką zaczerwienione
oczy i nos i schowała ją do torebki.
Spojrzała na grabarzy: wsparci o łopaty, czekali, aż odejdzie, żeby zrobić
swoje. Wiedziała, czego życzyłaby sobie Bella – nie wolno przeszkadzać
ludziom w pracy... Odwróciła się i powoli ruszyła ku wyjściu.
Smukła i wytworna, w letnim jasnym kostiumie, szła pewnym,
stanowczym krokiem, tak jak to lubiła ciotka. Bella zostawiła dokładne
instrukcje dotyczące pogrzebu. Przede wszystkim żadnej żałoby. Laura zrobiła
wszystko, żeby się dostosować. Żałoba, którą nosiła, nie miała nic wspólnego z
kolorem kostiumu.
W zakładzie pogrzebowym zaproponowano jej wygodną limuzynę, ale
nie skorzystała z propozycji. Chciała być przez chwilę na cmentarzu sama. Sama
ze swoimi myślami, sama – z Bellą. Obejrzała się, jeszcze raz obrzuciła
spojrzeniem kopczyk świeżej ziemi. Wkrótce stanie na nim pomnik. Kamienne
koty, takie jak te, które towarzyszyły Belli za życia, będą jej teraz strzegły po
śmierci. Obok tablica: imię, nazwisko, daty i sentencja: „Życie jest po to, żeby
żyć... a zatem żyjmy”.
Laura wiedziała o tym wszystkim, bo kamienna tablica została już dawno
zamówiona i od lat stała w garażu ciotki. Kiedy ją zobaczyła po raz pierwszy,
wzdrygnęła się na myśl o śmierci Belli. Ciotka tylko uśmiechnęła się łagodnie.
– Odejdzie stąd tylko moje ciało, ja zostanę tutaj na zawsze – wyjaśniła.
To wspomnienie podziałało na Laurę kojąco. Uśmiechnęła się przez łzy.
Zrobiło się nieco chłodniej, zadrżała w lekkim kostiumie. Klimat był tu zupełnie
inny niż w Senegalu.
Pomyślała o walizce pozostawionej na stacji autobusowej. Trzeba będzie
po nią wrócić, a potem wynająć jakiś pokój w motelu. Przyśpieszyła kroku.
Nagle zatrzymała się: przy cmentarnej bramie, pod magnoliowym drzewem,
jakby zagradzając jej drogę, stał jakiś mężczyzna.
– Trochę późno się pani zjawiła – powiedział lodowatym tonem.
Spojrzała na niego zdumiona.
– Słucham?
– Powinna pani przyjechać nieco wcześniej, znacznie wcześniej.
Zdziwiona i urażona, spojrzała na niego ostro. Potrafiła sobie radzić z
ludźmi. Nauczyło ją tego nie tylko doświadczenie wyniesione z dzieciństwa –
była w domu najstarszą spośród sześciorga rodzeństwa. Nie bez znaczenia był
również kilkuletni staż na etacie sekretarki w Departamencie Stanu.
Na obcym nie zrobiło to wrażenia. W dalszym ciągu patrzył na nią złym,
oskarżycielskim wzrokiem. Było w nim coś, co zwróciłoby jej uwagę, nawet
gdyby jej nie zatrzymał. Wysoki, szczupły, z wydatnym nosem, o wąskich,
zaciśniętych ustach, zachowywał się dość niezwykle, jak na czas i miejsce, w
którym się znajdowali. Miał ciemne włosy i wyraziste oczy pod gęstymi
brwiami. Do tego długie rzęsy, nieoczekiwanie łagodzące zacięty wyraz twarzy.
Nie miała pojęcia, kim jest i czego od niej chce.
– No co, nic pani nie powie? – spytał i zbliżył się nieco.
Sytuacja była niezbyt przyjemna, ale Laura nie należała do strachliwych.
Spojrzała na niego wyniośle i pytająco. Wiedziała, że opanowanie i zimna krew
to połowa zwycięstwa. Przewaga fizyczna przeciwnika miała drugorzędne
znaczenie.
– Czy pan mnie zna? – spytała wreszcie. – Bo ja jakoś nie bardzo mogę
sobie przypomnieć...
– Oczywiście, że panią znam. Jest pani siostrzenicą Belli. – Skrzyżował
ręce i przybrał jeszcze bardziej arogancki wyraz twarzy. – Miała u siebie
mnóstwo pani zdjęć.
Opuścił ręce, ale Laura kątem oka zauważyła, że kurczowo zacisnął palce.
Nie zmieniając tonu, zapytała:
– A pan jest...
– Sam Calhoun.
Była zaskoczona. Ten impertynent był sąsiadem Belli? Tym „uroczym,
młodym człowiekiem”, o którym wspominała w listach?
– Ach, to pan. – Mimo wszystko ucieszyła się. Był częścią życia Belli,
znał ją i ona go znała, akceptowała go, a to wiele zmieniało. Wyciągnęła rękę. –
Bardzo mi miło.
Najwyraźniej nie podzielał jej zdania.
– Jeszcze pani nie odpowiedziała na moje pytanie. Laura potrząsnęła
głową.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]