Kornew Paweł - Autodafe, Kornew Paweł
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Paweł Kornew
Autodafe
- opowieść ze świata przygranicza
Przełożył Rafał Dębski
Wisząca nad horyzontem purpurowa kula słońca znalazła wreszcie dziurę wśród wiszących na skraju nieba obłoków i ze złośliwą radością zaświeciła prosto w oczy. Płozy sań wesoło skrzypiały na świeżym śniegu, narastający wraz z nadejściem zmroku mróz kąsał policzki i nos, a wiatr kłuł w twarz ostrymi śnieżynkami.
Lecz nie to mnie martwiło – w okolicach serca od samego rana czułem dziwny niepokój, a w brzuchu mdlące ssanie. Co najdziwniejsze, nie było powodów do niepokoju, wręcz przeciwnie – wszystko zapowiadało się dobrze. Dotrzemy do sioła przed zapadnięciem całkowitych ciemności, dobrze, żeśmy wyjechali z Fortu bardzo wcześnie. Uwinęliśmy się i wsunęli w łapę ile trzeba znajomemu inspektorowi Garnizonu. Było warto, teraz zostało najwyżej dziesięć kilometrów.
No a pogoda... Co można o pogodzie powiedzieć? Ta jest u nas zawsze psia, inna nie bywa. Zimno to jeszcze nic, najważniejsze dotrzeć do domu przed nocą. Tam się zagrzejemy. Z takiej okazji można bańkę wytoczyć i łyknąć samogonu. A potem trzeba się odespać.
– Ej, Pola, nie spinaj się tak! – Jakub zeskoczył z sań i pobiegł obok, próbując się rozgrzać. – Zrobiliśmy to, bracie, zrobiliśmy!
– Nie gadaj byle czego – ofuknąłem go, rozglądając się uważnie.
Wąska, naznaczona śladami płóz droga nadal była pusta. Wokół zasypane śniegiem pola, na nich ledwie parę krzaków, a żadnych wzgórków i parowów – miejsce nie nadawało się na zasadzkę. Nieco dalej ciemniał wprawdzie niewielki lasek, taki sam, jak ten, który zostawiliśmy z tylu – ale da Bóg, przejedziemy.
– Przestań jęczeć, bo słuchać przykro – skrzywił się mój nazbyt już pewny siebie kompan. – Czy tak trudno uwierzyć, że nam się udało?
– Wszystko niby w porządku, ale...
– Żadnych „ale”! – Jakub machnął ręką. – Jakbym cię posłuchał, tobyśmy sprzedali rybę przekupniom za bezcen.
– Dlaczego za bezcen? – zacząłem liczyć i zamilkłem. Według najskromniejszych obrachunków, za wóz mrożonego okonia wzięliśmy w Forcie tyle, ile handlarze po wsiach płacą za cztery. I nawet jeśli odjąć pieniądze wydane na podróż, zostało całkiem sporo.
– Dlatego właśnie! Dlatego! – zachichotał Jakub. – Dopóki nie oderwiesz tyłka od własnego pieca, dopóty nikt ci normalnie nie zapłaci i będziesz do końca życia każdą kopiejkę liczył. A teraz odkupimy od Pastuchowa jego połów i pomnożymy dochody.
– Czekaj, czekaj – przerwałem przyjacielowi. – Ty co, znów się do Fortu wybierasz?
– A jak! – kiwnął entuzjastycznie głową. – Do połowy grudnia zdążymy uzbierać niezły kapitał. Aż do lata wystarczy!
– Może nie warto kusić losu? – spytałem sceptycznie. – I diabelstwa...
– Jeśli zrobimy wszystko jak trzeba, za każdym razem dotrzemy za dnia i w jedną, i w drugą stronę.
– A jak trafimy na bandytów?
– Jakich znowu bandytów? Czego mieliby tutaj szukać? Przecież to nie jacyś ostatni durnie, żeby na śniegu dupska mrozić! – prychnął Jakub. – Słuchaj sobie przekupniów, słuchaj. Oni opowiedzą nie tylko o bandytach, ale i o lodowych piechurach, i o mglistych. Wszystko zrobią, żebyś im towar oddał, a z sioła nie ruszał się na krok.
– A gdyby jednak coś?...
– Przebijemy się! – Wyciągnął z pochwy przy pasie szaszkę i przeciął nią powietrze. – Choć podarte trampki mamy, wszystkim łatwo radę damy!
– Chyba za pomocą twojej gęby – westchnąłem i sprawdziłem ukryty pod derą obrzyn IŻ-5. Dotknięcie broni jakoś nie dodało mi otuchy i nie wzmocniło wiary we własne siły. Jednostrzałówka z obciętą lufą marniutkiego kalibru ledwie nadawała się do odganiania wilków, a już przeciwko rozzuchwalonym ostatnimi czasy bandytom na pewno nic zdziałać nie mogła.
– Uspokój się! – Jakub, z uśmiechem schował szablę, wskoczył na sanie i wygodnie rozłożył się na ławce. – Wszystko to bzdury!
– A czy ja coś mówię? – wzruszyłem ramionami i spojrzałem na kompana, który nagle poderwał się z miejsca. – Tobie znowu co?
– Niech to diabli! Wykrakałeś! – zawył, chwycił wodze i z całej siły zdzielił batem ciągnącego sanie konika. – Wio!
Prawie wypadając z sań od szarpnięcia, obejrzałem się i znieruchomiałem: pędziło za nami trzech jeźdźców. Nie żałowali koni, było jasne, że im nie uciekniemy. Nie damy rady nawet dotrzeć do lasku. Nie wiem, ile tak stałem, dopiero błysk słońca w obnażonej szabli głowni jednego ze ścigających przywołał mnie do rzeczywistości.
– Dalej, dalej! – wrzeszczał Jakub wymachując batem, spojrzał na mnie i warknął: – Wywalaj manele!
– Może się dogadamy? – Zrzuciłem z wozu wór z zakupionymi w Forcie towarami i zabrałem się za następny. Nie, nie ma mowy, żebyśmy dotarli do lasu.
– Nigdy nie zostawiają świadków... – syknął Jakub i w tej chwili sanie podskoczyły tak, że upadłem na ławkę razem z tobołem.
– A to co? – Zrzuciłem z siebie worek i skoczyłem na równe nogi. – Jakiś dół?
Było gorzej, niż myślałem. Jakub odciął rzemienie, a teraz siedział na koniu, pędząc ile sił do zbawiennego lasu.
– Jasza! – wrzasnąłem na całe gardło. – Wracaj! Wracaj, gnoju!
Te krzyki, oczywiście, nie mogły niczego zmienić. Kiedy tylko Jakub zrozumiał, że nie uciekniemy saniami, zostawił mnie na żer bandytom i nawet się nie obejrzał. Dobrze, ścierwo, jeszcze sobie porozmawiamy. Sięgnąłem pod derę i znów zakląłem, nie znalazłszy broni. Nawet obrzyna zabrał, gad!
Chwyciłem leżącą pod ławką siekierę, wyskoczyłem z sań i pobiegłem w pole. Wiatr hulający na otwartej przestrzeni w tym właśnie miejscu wymiótł śnieg do czysta i tylko przy rzadkich krzaczkach utrzymały się niewielkie zaspy. Nie ucieknę...
Usłyszawszy za plecami chrzęst szreni pod końskimi kopytami, odwróciłem się i spróbowałem nieco uspokoić oddech. Jeden z jeźdźców przemknął obok sań i pogonił za Jakubem, pozostali niespiesznie zbliżali się do mnie.
Nie zostawiają świadków?! Przecież nikomu...
Ręce i nogi zrobiły mi się miękkie, łydki się trzęsły, ale zagryzłem wargi, licząc na jakiś cud. Przecież wszystko nie może się skończyć ot, tak, pośrodku tego przez Boga zapomnianego pola. A żona, a córka? Co z nimi?...
Uśmiechnięty drapieżnie brodacz świsnął szablą i skierował konia wprost na mnie. Nie wiem, co chciał zrobić, zarąbać mnie czy stratować, ale w ostatniej chwili zdążyłem uskoczyć i uniknąć kopyt. Prawie się przewracając, machnąłem siekierą na oślep i trafiłem obuchem prosto w kolano napastnika, który zawył z bólu.
Za moimi plecami gruchnął strzał, coś we mnie rąbnęło, zbiło z nóg. Nie czułem bólu, zupełnie jak pod narkozą, ale owładnęła mną dziwna słabość. Spróbowałem się podnieść, namacałem upuszczoną siekierę...
Świst klingi, uderzenie, ciemność...
Tak, ciemność! Otworzyła gościnne ramiona, otuliła czarnym płaszczem, precz przegnała ból i strach. I tylko chłód nie był jej posłuszny. Zimnica wpiła się zębatymi ostrzami w duszę, zamroziła wszystko, czego zdołała dotknąć, i właśnie jej parzące pieszczoty wyrwały mnie z odrętwienia przypominającego sen wieczny.
Lecz ciemność trwała nadal. Nic jeszcze nie rozumiejąc, wparłem dłonie w śnieg, z trudem podniosłem się na klęczki i dopiero wtedy pomyślałem, żeby ściągnąć z oczu uszankę, która najwyraźniej uratowała mi życie. Zrobiło się niewiele jaśniej, ale teraz udało mi się przynajmniej dostrzec zasłonięte chmurami niebo i zaśnieżone pole.
Żyłem!
Uśmiechając się mimo woli, zacząłem ściągać rękawice, lecz przemarznięte palce ledwo się ruszały, a prawa dłoń, zaciśnięta na siekierze, w ogóle nie zamierzała wypuszczać broni. Czy trzeba będzie amputować paluchy? Niech to szlag...
Splunąłem, wolną ręką przesunąłem uszankę i namacałem długie rozcięcie. Potem spróbowałem sięgnąć za plecy, do miejsca, gdzie ugodziła mnie kula. Jednakże odrętwiałe od długiego leżenia w śniegu ciało ani myślało mnie słuchać i nie dowiedziałem się niczego o ranie. Nieważne zresztą, najważniejsze, że żyję.
Dokuśtykałem do drogi i powlokłem się w stronę lasku, do którego uciekł ten skurkowaniec Jakub. Prawdę mówiąc, jego los interesował mnie niewiele. A jeśli nawet przeżył, wyrwę mu łeb z płucami! Ale nie dam przecież rady dojść do domu na przełaj przez pola.
Nogi niosły mnie same, siłą bezwładności, a od ogłupiającej monotonii wysilonych ruchów znów zaczęła mnie ogarniać lepka ciemność. Aby zachować przytomność, liczyłem kroki i pożałowałem nawet, że zupełnie nie czuję bólu, który by przywracał świadomość istnienia. Chociaż z drugiej strony, może to i lepiej? Teraz nie miałem czucia w przemarzniętym ciele, ale kiedy potem trochę odtaję, nie wiadomo, czy będę w stanie uczynić choćby krok. Nie, trzeba się pośpieszyć, póki nie wyciekły jeszcze ostatnie krople sił i jestem w stanie wziąć się w garść.
Krok. Drugi. Trzeci...
Ciemniejszą plamę na drodze zobaczyłem przy trzysta czterdziestym ósmym. Człowiek z rozkrzyżowanymi rękami leżał na plecach, śnieg dookoła usiany był czarnymi bryzgami krwi. Zatrzymałem się przy trupie, popatrzyłem na zniekształconą twarz o przyprószonych śniegiem pustych oczodołach. Nie opłaciło się Jakubowi porzucić przyjaciela. I tak nie uciekł. A kto wie, we dwóch może dalibyśmy sobie radę...
I dopiero teraz pojąłem, co sprawiło, że wstałem i doszedłem aż tutaj. Nienawiść. Okrutna chęć, aby zapędzić tego skurwiela w kąt i rozerwać gołymi rękami. Albo chociaż bić, bić, aż wreszcie...
Cofnąłem się o krok i potrząsnąłem głową, odpędzając straszne myśli. Nie! Wystarczy już! Trzeba wracać do domu. Trzeba...
W oczach zaczęło mi ciemnieć i jak pijany potoczyłem się po drodze. Świadomość przygasła i to, co było dalej, pamiętam tylko jako urywane obrazki wspomnień.
Wyłaniające się z ciemności gałęzie drzew, szare nocne niebo, leciutka zamieć znacząca czarnymi kropkami rozjechany śnieg na drodze, ciemność...
W pewnej chwili zamieć otoczyła mnie ze wszystkich stron, a kiedy w oczach znów mi przejaśniało, okazało się, że skręciłem z traktu i brnę po zawalonej białym puchem ścieżynce.
Dokąd mnie zaniosło?
Nie miałem już ani sił, ani chęci zawrócić. Przestawiałem nogi niczym bezwolna mechaniczna kukła, w nadziei że już, już zza następnego zakrętu wyłoni się jakiś chutor. I choć pewnie trzeba będzie włożyć trochę trudu w przekonanie gospodarzy, by ugościli rannego wędrowca, warto się wysilić. Nie było mi wiele trzeba – odtajać trochę, opatrzyć rany. I przespać się. Przespać się w cieple, najlepiej tuż przy palenisku.
Zimno...
Ale ścieżka ciągnęła się pośród wysokiego chruśniaka i ciągnęła. Siły już dawno straciłem i zacząłem myśleć tylko o jednym: plunąć na wszystko i zwalić się w śnieg. I tylko nieznośny chłód gnał mnie naprzód. Oraz jakiś cichy, lecz bardzo natrętny głosik w głowie, który twierdził, że koniec drogi jest już blisko. Ze ślady widoczne na ścieżynce są tego najlepszym dowodem. A gdzieniegdzie pośród nich majaczyły plamki krwi.
Krwi?... A skąd tu krew?
Ochrypłe szczekanie czujnego psa przegnało precz myśl, którą sięgałem już sedna zagadki, i sprawiło, że ruszyłem szybciej.
Za zakrętem nie znalazłem zwyczajnego chutoru. Znad pochylonego ogrodzenia wyglądał słomiany dach niewysokiego domku. Stojące obok budynki były zniszczone, szopy zawiał śnieg, ale w domu ktoś przebywał, z komina unosił się dym. To znaczy, że w środku powinni się znajdować ludzie. A już na pewno rozgrzany piec. A ja teraz nie potrzebowałem nic więcej...
Tyle że dotrzeć do tegoż pieca nie było łatwo. Napotkałem bowiem sprężystą przeszkodę, która oblepiła mnie jak mokre prześcieradło i odrzuciła.
W pierwszej chwili chciałem już odejść grzecznie, ale zimno okazało się silniejsze, zmusiło do zacięcia zębów i ponownej próby. I następnej. I jeszcze jednej...
Kundel w obejściu ujadał jak szalony i kiedy wreszcie przecisnąłem się jakoś przez pole siłowe, a potem między skrzydłami niedomkniętych wrót, rzucił się na mnie. Na szczęście łańcuch okazał się zbyt krótki.
– Kto tam znowu? – W domu ze skrzypnięciem otworzyły się wiszące na jednym zawiasie drzwi. Brodaty chłop w narzuconej na koszulę kufajce zmarszczył brwi, niewiele widząc w ciemnościach, omiótł spojrzeniem podwórze, ale nie zauważył mnie, więc wrzasnął na psa: – Trezor, czegoś się wściekł?!
Chciałem wydobyć z siebie choć słowo, ale tylko zachrypiałem niewyraźnie. Zaniepokojony gospodarz ujął długi tasak i kulejąc mocno, zszedł z ganku. Na razie jeszcze nie mógł mnie zobaczyć, sam za to był widoczny jak na dłoni. Ujrzałem twarz brodatego bandyty z wyszczerzonymi zębami. Postąpiłem naprzód, unosząc nad głowę trzymaną w obu rękach siekierę. Zanim mężczyzna zdołał cokolwiek uczynić, ciężkie żeleźce rozrąbało mu obojczyk. Nawet nie jęknąwszy, bandzior przewrócił się wczepiony kurczowo w stylisko.
Ledwo zdołałem ustać, a kiedy pociągnąłem siekierę do siebie, drewniany trzonek wysunął mi się ze zdrętwiałych rąk. Próba wyrwania broni z ciała również skończyła się niepowodzeniem. Ostrze weszło zbyt głęboko, a poza tym nie mogłem rozgiąć wczepionych w stylisko palców nieboszczyka. Zresztą, przemarznięte paluchy i tak za bardzo mnie bolały, żebym próbował znowu brać się za siekierę.
Postanowiłem nie tracić czasu bez sensu, podszedłem do uchylonych drzwi, aby posłuchać, co dzieje się w środku. Ale słyszałem tylko wysilone chrypienie łańcuchowego burka.
Trzeba stąd wiać. Wiać, dopóki bandyci się nie zaniepokoili. Dotrzeć do sioła, zebrać chłopów i wygnieść te wszy.
Tyle tylko, że jakoś nie bardzo mi się chciało uciekać. Krótki, ale intensywny wysiłek sprawił, że krew zdała się żywiej krążyć i mogłem nawet od biedy poruszać odmrożonymi palcami. Nie mogło tu przecież mieszkać wielu zbójów, najwyżej czterech lub pięciu.
Ale na mnie, bezbronnego i pobitego, wystarczyłby nawet jeden.
To jak, uciekać do domu?
Nie uda się. Znajdą trupa tego łajdaka, puszczą się w pogoń, a wtedy nie miałbym najmniejszych szans. Dościgną, zwalą się całą kupą i rozerwą na sztuki.
Nie. Trzeba korzystać z tego, co los zesłał. Trzeba...
W głowie znów mi się zakręciło, myśli zatańczyły w obłędnym korowodzie. Zupełnie nie rozumiejąc, co pcha mnie do czynu, wśliznąłem się do domku i rozejrzałem.
Ku memu rozczarowaniu, w sieni nie znalazłem żadnej broni. Po chwili wahania wybrałem te drzwi, zza których przez szczeliny nie sączył się poblask lamp.
Przeszedłem przez krótki korytarz, zostawiając za sobą świeże ślady i dziwiąc się własnej odwadze. Delikatnie pchnąłem drzwi. Otwarły się ze skrzypieniem, a ja, starając się nie hałasować, wskoczyłem do ciemnej izby i od razu zamarłem, słysząc ciężkie, nerwowe dyszenie. Panowała tutaj kompletna ciemność, bo okiennice zamknięto na głucho, lecz po chwili mrok niechętnie rozjaśnił się szarymi falami, tak że udało mi się rozróżnić zarys spoczywającego na żelaznym łóżku człowieka. Okrywająca go kołdra zsunęła się i w ciemnościach bielały pasma bandaży na piersi.
Wydawało mi się, że zupełnie straciłem kontrolę nad własnym ciałem, kiedy moja lewa dłoń zakryła usta zbudzonego mężczyzny, a prawa z całej siły ścisnęła go za gardło. Jęknął, próbując się uwolnić, lecz było już za późno – chrupnęła krtań, a po chwili wstrząsana drgawkami ofiara znieruchomiała.
Diabli, diabli, diabli! Co ja narobiłem?!
Cóż, trudno, i tak patrzyła mu się droga na tamten świat. Zawsze jednego gnoja mniej.
Spokojna, ale jakby nie do mnie należąca myśl popchnęła mnie do tego, abym podkradł się do drugich drzwi. Niestety, nie mogłem liczyć na to, że pozostałych bandytów zdołam wykończyć równie łatwo. Do sieni wpadała cienka strużka światła, a rozmawiający podnieśli głosy. Szkoda tylko, że nie rozróżniałem słów.
Mimo że obawiałem się zwrócić ich uwagę, naparłem lekko na drzwi i zajrzałem przez poszerzoną szczelinę.
– Gosza gdzie? – Mężczyzna w średnim wieku nerwowo pociągnął się za ucho. Siedział na lawie obok otwartego piecyka. Nawet by człowiek nie powiedział, że to bandyta: miał solidną, przyjemną twarz o szerokim czole, głębokie zakola, krótko przystrzyżone jasne włosy. Chudy był tylko strasznie.
– Poszedł uspokoić psa. – Niewysoki chłopak w wiatrówce podniósł się z pokrzywionego stołka, wsunął do pieca polano. Ten akurat bardzo na przestępcę pasował. Był mocno zbudowany, ze złamanym nosem i brzydko zagojoną blizną pod lewym okiem. Przy pasie nosił długi myśliwski nóż w skórzanej pochwie.
– To czego ta bestia cały czas ujada? – zasępił się starszy. Wyjął z kieszeni kamizelki złotą papierośnicę. – Idź sprawdzić.
– Dobra, Sztos, i co jeszcze? – nastroszył się chłopak. – Gosza przecież zaraz wróci.
– Idź! – Bandyta zwany Sztosem dorzucił do pieca jeszcze jedno polano. – I strzelbę weź.
– Czort z tobą! – Chłopak wziął dwururkę z nakrytego przepaloną ceratą stołu i poszedł do wyjścia.
Poczekałem spokojnie, aż zbliży się do drzwi, a potem z całej siły pchnąłem je na spotkanie osiłka. Krawędź skrzydła trafiła zaskoczonego bandziora prosto w czoło. Zwali! się na podłogę.
Skoczyłem do środka, runąłem na starszego, ale ten zerwał się już z ławy i wyciągnął przed siebie rękę. W mętnym świetle mignęła czarna lufa pistoletu, gruchnął wystrzał i coś uderzyło mnie w pierś.
Czując tępy udar, przystanąłem mimo woli, a leżący chłopak skorzystał z okazji. Wparł się łopatkami w podłogę, wyprężył się i strzelił mnie obcasami tuż powyżej pasa. Mignęły mi przed oczami sprzęty, rąbnąłem głową w piec.
– Rozwal go! – zawołał Sztos, próbując usunąć łuskę z zaciętej tetetki, a chłopak porwał z podłogi strzelbę.
Nie tracąc czasu, chwyciłem starszego z bandziorów za nogę i pociągnąłem na siebie. Zamachał niezgrabnie rękami, przewrócił się w tył, waląc z całej siły potylicą o róg stołu. Młodszy wystrzelił z obu luf, ale albo się pośpieszył, albo bał się trafić w szefa, bo obie kule przeszły nade mną, odłupując z pieca kawałek klinkierowej cegły.
Osiłek zaklął i rzucił się w moją stronę, wyciągając nóż myśliwski. Chlasnął mnie w szyję. Ze wszystkich sił usiłowałem zrzucić go z siebie, ale nie mogłem. Napastnik przygwoździł mój prawy nadgarstek do podłogi i zaczął wymachiwać nożem. Czując, że tracę świadomość, wolną ręką złapałem wystające z pieca zapalone polano i uderzyłem bandytę w twarz. Zawył z bólu, odskoczył, ale nic więcej nie zdążył zrobić. Drugie uderzenie zadałem prosto w oczy. Złapałem odrzucony przezeń nóż i na oślep pchnąłem, trafiając w gardło. Potem podczołgałem się do leżącego wciąż bez ruchu przywódcy i wsadziłem mu ostrze między żebra.
Świat dookoła wciąż wirował, od lewej ręki dolatywał swąd spalonej skóry, ale nie czułem bólu. Dopełzłem do krzywego krzesła. To, co zrobiłem, nie mieściło mi się w głowie. Ile razy próbowali mnie dzisiaj zabić? I ilu ludzi ja dzisiaj zabiłem? Jak coś takiego w ogóle mogło się zdarzyć? Zupełnie jakbym śnił koszmar. A teraz jestem całkiem spokojny... Jakbym nie miał przyśpieszonego pulsu. Jakbym do tej pory nic innego nie robił w życiu, tylko podrzynał ludziom gardła. Niechby nawet bandytom, ale...
A przecież nie wiem nawet, jak poważnie mnie ranili.
Porażony nieoczekiwaną myślą podniosłem ku twarzy lewą dłoń i zagapiłem się na przepaloną rękawicę. W paru miejscach przez materiał wyglądała poparzona skóra, ale nic nie bolało. Nie bolało!
Na miękkich nogach podszedłem do wiszącego w kącie lustra. W odblaskach olejowej lampy pod grubą warstwą brudu pokrywającego szkło nie od razu udało mi się rozróżnić odbicie, a kiedy wreszcie zobaczyłem...
Na policzku głębokie cięcie, szyja mocno rozerżnięta, tuż poniżej lewego obojczyka osmalony ślad po kuli. I nigdzie nawet kropli krwi. Nie wierząc własnym oczom, zdjąłem z głowy uszankę i zapatrzyłem się na rozłupany czerep.
Co to znaczy? Jestem żywym trupem?
Żywym – z całą pewnością tak! Chociaż z tego wszystkiego, co widzę, wynikałoby, że bardziej martwy być nie mogę.
Usiadłem ciężko z powrotem na krześle, postarałem się zebrać myśli, z trudem odegnałem ogarniające mnie szaleństwo. Umysł ćmiła przemożna ochota, aby rozerwać trupy bandytów gołymi rękami, jednakże powoli nad sobą zapanowałem, wziąłem się w garść.
Jestem martwy i nic na to nie poradzę.
Mógłbym rzucać się na ściany, płakać, wyć, ale... Ale to niczego nie zmieni. Ogarnęło mnie wrażenie, jakby czas nagle zaczął przeciekać między palcami. Jeszcze trochę, a moją duszę całkowicie połknie narastająca we mnie istota lodowego piechura. Lodowego piechura!
Co robić?
Jak poradzą sobie beze mnie żona i córka? Kto się o nie zatroszczy?
Ledwie powstrzymałem chęć, aby zerwać się i wyskoczyć z domu, popędzić przed siebie. Wczepiłem się w krawędź stołu i zmusiłem do pozostania w miejscu.
Jakie miałem możliwości? Przeszukać trupy, zabrać im pieniądze i przekazać rodzinie? Ale czy dam radę aż tak długo utrzymywać w karbach nową naturę? Czy nie wybuchnę w najmniej odpowiednim momencie?
Z głębin pamięci wypłynęły straszne opowieści o wracających martwych krewnych, którzy mordowali swoje rodziny. Pojmując, że innego wyjścia nie ma, szybkim ruchem zrzuciłem ze stołu pękatą lampę. Szkło rozbiło się, olej zalał podłogę. Natychmiast w nozdrza buchnął swąd spalenizny. Dorzuciłem drewna, ogień pobiegł po zasłonkach i zwisającym z łóżka prześcieradle.
Po chwili płomienie ogarnęły całą izbę. Nieoczekiwanie dla samego siebie poczułem spokój, zdławiłem resztki wątpliwości, zamknąłem oczy i oparłem się wygodnie. Co ma być, to będzie. Przeznaczenie człowieka nie ominie.
Chociaż na sam koniec będzie mi ciepło.
Żegnajcie... I nie wspominajcie źle!
[ Pobierz całość w formacie PDF ]