Kostecki Tadeusz - Dom cichej śmierci, K

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

TADEUSZ KOSTECKI (W. T. CHRISTINE)

DOM CICHEJ ŚMIERCI

 

I. Przyjazd

Kontury odjeżdżającej dorożki rozpływały się w gęstej mgle. Rubinowy punkcik tylnej latarki migotał coraz bardziej niewyraźnie, wreszcie zniknął bez śladu. Jeszcze przez chwilę dobiegał głuchnący odgłos stukotu końskich kopyt o wyboisty bruk, potem nastała cisza. Jacka Granmore’a opanowało dziwne uczucie samotności. Ściągnął szczelniej płaszcz na piersi. Niewiele jednak pomogło. Wilgoć wciskała się pod ubranie łechcąc zziębniętą skórę oślizłymi mackami.

Oddalona od sąsiadów willa tonęła w ciemnościach.

Brnął niemal po omacku po nierównych flizach chodnika.

Połyskujące matowo wilgocią stalowe pręty sztachet zagrodziły dalszą drogę.

Gdzie tu może być dzwonek? - zastanawiał się, bezskutecznie obmacując sztachety. Wreszcie sięgnął po zapałki. Nie poszło jednak tak łatwo. Widocznie, mocno zawilgły.

Dopiero któraś tam z rzędu trzasnęła ogniem. W chybotliwym odblasku żółtego płomyka dojrzał rękojeść dzwonka. Ale dojrzał również, że furtka była uchylona.

Podniósł z ziemi ciężką walizkę i wszedł do ogródka.

Pod podeszwami zachrzęścił żwir.

Jeszcze kilka kroków i wyczuł pod nogami betonowe stopnie tarasu.

Tym razem szukanie dzwonka nie sprawiło najmniejszych trudności. Znajdował się tam, gdzie powinien się znajdować w każdym przyzwoitym angielskim domu. Nacisnął go z uczuciem ulgi. Wędrówka na oślep w ciemnościach zaczęła go już nużyć.

I ten piekielny gąszcz otaczającej mgły! Jeszcze kilka dni temu wylegiwał się na rozprażonej w potokach promieni słonecznych plaży Florydy. Wylegiwałby się jeszcze i dziś, zamiast nasiąkać jak gąbka mgłą Starego Kraju, gdyby nie list stryja Williama.

Profesor archeologii i iluś tam jeszcze fakultetów, William B. Hoppe, nie miał zwyczaju rzucania słów na wiatr. I jeżeli pisał w ten sposób...

A napisał tak, że Jack wsiadł na najbliższy parowiec zapominając, że daleko jeszcze do końca urlopu.

Terkotanie dzwonka rozerwało ciszę na strzępy, ginąc bez echa gdzieś w głębi domu.

Jack przeczekał dłuższą chwilę. Nie wypada budzić wszystkich domowników nocnym alarmem.

Jednak czekanie zaczęło się przeciągać w nieskończoność. Chcąc nie chcąc, wyciągnął ponownie rękę w kierunku przycisku.

Palec jednak nie dotarł do celu zamierając w pół drogi. Jack drgnął mimo woli na odgłos szurania trawy. Odniósł wrażenie, jakby źródło szmeru znajdowało się tuż poza jego plecami.

Odwrócił się raptownie na pięcie, usiłując przebić zasłonę mroku spojrzeniem wytężonych oczu. Nie zdołał jednak zobaczyć nic konkretnego. Tylko w jednym miejscu, w odległości jakichś niespełna dwóch jardów, było jakby ciemniej.

- Kto tam? - zapytał półgłosem. Pytanie padło w próżnię. Wzruszył ramionami.

- Głupstwo. - Odwrócił się powoli ku drzwiom. - Jakiś kot na nocnych łowach, to wszystko.

W tej samej chwili jednak znowu coś zaszurało. To nie był kot. Raczej skradające się stopy bosych nóg człowieka.

Jack poczuł się nieswojo. Co u licha za kawały? Znowu sięgnął do kieszeni płaszcza i wydobył zapałki. Zanim jednak zdołał zapalić, szuranie nagle umilkło.

Gdy osłaniając dłonią płonące drewienko, skierował nikłe światełko w stronę tajemniczych odgłosów, ujrzał jedynie trawnik zasłany zwiędłymi liśćmi. Trawnik był niewątpliwie pusty.

- Kot - mruknął bez przekonania, naciskając dzwonek.

W głębi duszy jednak nie wierzył w tego kota.

Teraz zachrzęścił przeciągle żwir na ścieżce.

Z tęsknotą pomyślał o pistolecie tkwiącym na samym dnie wyładowanej walizki. Oczywiście nie było mowy, by go stamtąd wydobyć w tej chwili.

A żwir szeleścił bez przerwy. I szelest raczej się zbliżał.

Zacisnął pięść. W ostateczności porządny cios też może odnieść jaki taki skutek. Robiło mu się jednak coraz bardziej nieprzyjemnie.Dlaczego u licha nie otwierają? - Zżuł w zębach przekleństwo. Bo i tym razem dźwięk dzwonka nie wywołał w uśpionym domu żadnego oddźwięku.

Czyżby wszyscy wyprowadzili się w czasie jego podróży przez ocean? Albo... - Poczuł drobny dreszczyk przebiegający wzdłuż krzyża. Bo jeżeli w tym domu było tak, jak pisał stryj, przez te kilka dni mogły zajść rozmaite wypadki.

Mało istniało na świecie rzeczy, które byłyby zdolne wyprowadzić Jacka Granmore’a z równowagi. Ale gdy podnosił zapaloną zapałkę do tkwiącego w zębach coraz bardziej rozmiękłego cygara, zauważył z dezaprobatą, że ręka lekko drżała.

Histeria - syknął ze złością. - Wszystko przez ten dziwaczny list.

Tym razem długo nie odrywał palca od dzwonka. Musi przecież przekonać się, czy ktoś jeszcze pozostał w domu.

Dzwonił tak zajadle, że poczuł świdrowanie w bębenkach uszu.

- Umarłego by obudziło... - Nagle urwał, odpluwając gorzką od nikotyny ślinę. Zwykłe powiedzonko nabierało w świetle listu stryja całkiem specyficznego znaczenia.

Nieoczekiwanie, martwe dotychczas okna rozbłysły jaskrawym odblaskiem silnego światła. I to wszystkie naraz. Jednocześnie mleczna kula nad tarasem spłynęła oślepiającymi potokami jasności.

Zrobiło się niemal widno.

Odetchnął z ulgą. Nareszcie! Makabryczne przypuszczenia zapadły z miejsca w nicość. Spali trochę mocniej, ot i cała przyczyna.

Zerknął przez ramię w tył. W ogródku nie było nikogo. Zza drzwi dobiegał odgłos ciężkich kroków. Szczęknął parokrotnie przekręcany zamek. Zgrzytnęła zasuwa. Zabrzęczał metalicznym odgłosem łańcuch. Drzwi uchyliły się nieznacznie.

- Kto tam? - W kobiecym głosie brzmiała wyraźna trwoga.

Jack roześmiał się.

- Ależ fortecę urządziliście! To ja, Granmore. Prezentacja jednak widocznie nie wystarczała.

- Co za Granmore? - Głos był nieznajomy i dźwięczał nieukrywaną nieufnością.

Jack zaczął się niecierpliwić nie na żarty.

- Jack Granmore - syknął niezbyt uprzejmie. - Co znowu za historia? Jestem siostrzeńcem profesora...

- Chwileczkę. Przepraszam.

Wbrew oczekiwaniom, drzwi zatrzasnęły się z powrotem. Odgłos kroków świadczył, że niegościnna osoba oddalała się w głąb domu. Jack żuł z wściekłością zupełnie już rozmiękłe cygaro.

- Powariowali! - Nagle pewne ustępy listu stryja stanęły mu przed oczyma. - No tak - westchnął z rezygnacją -. to jednak mogło tłumaczyć bardzo wiele.

Znowu czyjeś kroki. Przyciszony szmer odgłosów. Widocznie za drzwiami naradzano się.

Wreszcie drzwi uchyliły się ponownie, przytrzymywane łańcuchem.

- Jack?

Ucieszył się, poznając głos kuzynki.

- Kay! - zawołał radośnie. - Wpuść mnie wreszcie, na litość boską! Jeszcze chwila wystawania pod drzwiami i roztopię się w wilgoci jak baranek z cukru.

Łańcuch opadł z przeciągłym brzękiem. Obszerny hall tonął w powodzi światła.

- Myślałem już, że nigdy nie dostanę się do waszego sezamu - śmiał się ściskając ręce kuzynki.

Śmiech nie wywołał jednak żadnego refleksu na bladej twarzy dziewczyny.

- Bo widzisz... - urwała z wahaniem. Spojrzał na nią zdumiony. Ten drżący głos?

Kay była zawsze uosobieniem energii. Dopiero teraz dojrzał ściągnięte rysy niemal przezroczystej twarzy. Głębokie cienie pod oczyma dziewczyny też miały swoją wymowę.

- Co się u was stało? - Zaniepokoił się nagle. - Stryj mnie wzywał, a...

Potrząsnęła głową ruchem pełnym dziwnej bezradności.

- Daddy cię wzywał? - odpowiedziała pytaniem na pytanie.

- Tak. I to do tego takim listem, że czym prędzej przerwałem urlop...

Stłumiła westchnienie.

- To... to dobrze, że przyjechałeś.

- Ale powiedz mi, Kay, co się u was stało? - nalegał.

Wargi jej zadrżały. Widać było, że chciała coś powiedzieć. Nie powiedziała jednak. Z rezygnacją machnęła ręką.

- To... to nie jest takie proste - bąknęła wreszcie.

Aż drgnął, uderzony głuchym brzmieniem jej głosu.

- Ale chyba nic specjalnie złego? - Ujął jej rękę. - Powiedz, Kay!

Popatrzyła niewidzącymi oczyma w przestrzeń.

- Wolałabym, żebyś przede wszystkim porozmawiał z ojcem. Tatuś nie chce, żeby... - znowu urwała w pół zdania.

- Chodźmy.

Jack wskazał znaczącym kiwnięciem głowy tarczę zawieszonego na ścianie zegara.

- To stryj jeszcze nie śpi? O ile pamiętam, dawniej wcześnie kładł się do łóżka.

Splotła palce rąk.

- Dawniej... - Przeciągły dźwięk zawibrował w jej krtani, zamierając, zanim zdołał zrozumieć jego znaczenie. - Tak... Dawniej. - Potrząsnęła z wysiłkiem głową, jakby odpędzając jakąś natrętną myśl. - Co tam... - Słowa brzmiały niemal twardo. - Teraz za to ojciec nie sypia prawie nigdy.

- Ooo! Panicz Jack!

Z głębi hallu przydreptała staruszka w sztywno nakrochmalonym, rurkowanym czepcu. Pomarszczona twarz jaśniała radością. Jack wyciągnął serdecznym ruchem rękę.

- Ładnie, Zuzanno - pokiwał z udanym wyrzutem głową. - Nigdy bym nie przypuszczał, że Zuzanna będzie mnie trzymać przed zamkniętymi drzwiami.

Stara służąca potrząsnęła energicznie głową.

- Ja? Nic podobnego - zaprzeczyła z oburzeniem. - To Kate... - nagle umilkła zamyślając się głęboko. - Ale... - Spochmurniała.

- Panienko - dotknęła łokcia Kay - przecież... - nachyliła się do jej ucha, szepcząc coś niewyraźnie.

- Ach tak, prawda. - Kay podniosła oczy na Jacka. - W jaki sposób dostałeś się do ogródka?

W jej wzroku migotała skupiona czujność. Jack wzruszył lekko ramionami.

- W bardzo zwyczajny. Po prostu furtka była otwarta. Nawet trochę mnie to zdziwiło.

- Furtka była otwarta - powtórzyła jak echo. Po twarzy jej przebiegł skurcz.

Zuzanna załamała ze zgrozą ręce.

- Święty Patryku ratuj! Sama ją...

- Cicho! - Kay położyła rękę na ramieniu staruszki - zawodzenie nic nie pomoże.

- Powiedzcie Johnowi, żeby zamknął. I niech przepatrzy po drodze ogródek.

- Czy... - zaczął Jack - myślisz, że ktoś niepowołany...

- Chciałabym, żebyś teraz porozmawiał z ojcem - powiedziała z naciskiem.

Unikając dalszych pytań, ruszyła w kierunku schodów.

Jack bez słowa podążył za nią. Atmosfera panująca w domu zaczęła mu działać na nerwy. Nigdy nie odczuwał lęku przed zdarzeniami konkretnymi. Ale tu od pierwszej chwili sytuacja robiła jakieś niesamowite wrażenie. Te ustawiczne niedomówienia Kay.

Co się tu dzieje? - zastanawiał się. - I czego; oni się wszyscy tak bardzo obawiają?

Nie miał najmniejszych wątpliwości, że lęk jest dominującym uczuciem mieszkańców tego domu. Przynajmniej tych, których spotkał dotychczas.

Czyżby i Robert uległ tej psychozie?

Jakoś nie mógł sobie wyobrazić barczystego sportowca w sytuacji, która by go zmusiła do lęku.

II. Jaka będzie przyczyna śmierci następnej ofiary...

Kay zastukała energicznie w lśniącą taflę polerowanych drzwi.

- Kto... kto tam?

Znowu te nutki trwogi w pytaniu.

- To ja, Kay i...

Nie zdążyła jednak skończyć.

- Wejdź Kay!

Koścista ręka stryja pospiesznie umknęła od na wpół otwartej szuflady biurka. Spojrzenie wyblakłych oczu badawczo uderzyło w Jacka.

- Ach to ty, Jack? - We wzroku zamigotało nieukrywane zdumienie.

Podniósł się ociężale, zasuwając szybko szufladę. Nie tak jednak szybko, by Jack nie zdążył dojrzeć czarnego kształtu, leżącego na samym wierzchu, pistoletu.

Z trudem powstrzymał chęć gwizdnięcia przez zęby. Profesor Królewskiego Uniwersytetu z pistoletem pod ręką? Coraz lepiej!

Udał jednak, że nie zauważył niczego niezwykłego.

- Zmizerniałeś porządnie, stryjaszku. - Ściskał serdecznie dłoń starego dżentelmena. - I tyj i Kay. Stało się u was coś niedobrego? Bo Kay nie chciała nic mówić... Profesor wzruszył ramionami.

- Tak! - potwierdził bezdźwięcznie. - Zmizernieliśmy oboje. I stało się bardzo wiele... - Przygryzł zżółkłymi zębami bezkrwiste wargi. - Siadaj - wskazał głęboki fotel.

Jack wyciągnął się wygodnie na elastycznych sprężynach. Zmęczenie wielodniową podróżą tkwiło solidnie w kościach.

Profesor podsunął misternie inkrustowaną skrzynkę.

- Zapalisz?

- Z rozkoszą. - Jack nie dał się namawiać. ...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • bloodart.opx.pl
  •