Klaatu Barada Stercum, Opowiadania[XXX], Fantasy
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Klaatu Barada Stercum
Michał Galczak
Dariusz Łowczynowski
Jacek zbudził się o świcie, gdy pierwsze promienie porannego słońca leniwie muskały horyzont. Dochodziła piąta. Bez marudzenia, a wręcz ochoczo wyskoczył z łóżka. Dziś chciał być pierwszy i nikt go nie ubiegnie! Z łóżka obok dobiegło tłumione ziewnięcie. Spojrzał w jego kierunku i zobaczył uśmiechniętą buzię Wojtka. Młodszy braciszek nieporadnie gramolił się z posłania.
- Weź mnie ze sobą, ploszeee – Malec uderzył w błagalny ton, którym nie jeden raz wyprosił co nieco od starszego brata.
Jacek chwilę się zastanowił. Oszacował wszystkie za i przeciw, i doszedł do wniosku, że bajtel nie będzie go opóźniał.
- Dobrze, ale teraz prędziutko biegnij umyć buzię – ponaglił młodego i podszedł do okna.
Za oknem rozpościerał się piękny widok: hektary łąk i pól uprawnych, dębowy lasek i pastwisko z kilkoma krowami.
- Pusto, nikogo nie ma – odsapnął ucieszony.
Spojrzał jeszcze raz na pasące się krowy i rozmarzył się. „Ciekawe czy na innych planetach też żyją takie stworzenia? Łagodni roślinożercy dający mleko. Jak wyglądałaby taka krowa z Wenus? Może miałaby osiem rogów i macki zamiast nóg?” Zachichotał na samą myśl.
Od zawsze interesował się fantastyką. Przeczytał wszystkie książki z tego gatunku, jakie w swym zbiorze posiadała wiejska biblioteka. To nic, że nie było ich tak wiele i że miał problemy ze zrozumieniem Lema. Liczyła się fascynacja, sama w sobie. Uwielbiał godzinami wpatrywać się w gwiazdy i snuć wizję odnośnie życia na innych planetach. Kochał „Gwiezdne Wojny”, „Star Treka” i „z Archiwum X”. Często wyobrażał sobie, że jest gwiezdnym awanturnikiem, jak Han Solo i wraz z wiernym kompanem Chewbaccą przemierzają kosmos w poszukiwaniu przygód. Jacek z nikim nie dzielił swego hobby. Jego koledzy woleli bawić się w kowbojów i Indian, piratów lub po prostu w wojnę. Jemu to nie wystarczało. Dlatego stał się odludkiem, który stronił od towarzystwa rówieśników. Marzył, że kiedyś zostanie astronautą i będzie pierwszym człowiekiem, który wyląduje na obcej planecie.
Z łazienki wrócił Wojtuś i spojrzał z radością na starszego brata.
- Chodź klingonku, idziemy na śniadanie – Jacek uśmiechnął się czochrając gęstą czuprynę braciszka.
Blady promień światła połaskotał Klaatu w nos. Pilot poruszył głową. Natychmiast poczuł tępy ból, pulsujący pod czaszką. Syknął i zamknął oczy. To przez to światło, pomyślał. Po omacku sięgnął do kokpitu i włączył osłony ekranów kapsuły. Maszyneria zabzyczała, za fotelem pilota coś chrupnęło, zgrzytnęło i po chwili we wnętrzu statku zapanował przyjemny półmrok. Klaatu odetchnął z ulgą. Nacisnął niewielki klawisz na rękawie skafandra. Powietrze przeszył krótki pisk. Pilot odchrząknął.
- Komputer, zanotuj komunikat awaryjny. Tu pilot Klaatu, jednostka badawcza „Turbiditus”. Ostatni manewr, podejście do lądowania na obiekcie oznaczonym jako LV-427, nie przebiegł zgodnie z wyliczeniami. Musiała nastąpić jakaś awaria, nie wiem dokładnie co się stało. Dopiero odzyskałem przytomność. Zdaje się, że jakimś cudem przeżyłem katastrofę... – Klaatu zawiesił głos. Rozejrzał się po kabinie kapsuły ratunkowej. Wnętrze prawie całe osmalone było ciemną, niemal czarną sadzą.
Nieźle się tu musiało gotować, pomyślał sobie. Obrzucił krótkim spojrzeniem zegary na pulpicie. Wszystkie wskazówki kiwały się na boki, jakby przygrywała im skoczna muzyczka.
- Co jest? – Puknął w szybkę najbliższego zegara.
Wskazówka zakołysała się, kilkukrotnie obiegła pełen zakres na podziałce, po czym najzwyczajniej w świecie powróciła do wcześniejszego tańca.
- Komputer? – Klaatu usłyszał, jak drży mu głos. – Możesz zbadać atmosferę wewnątrz kapsuły?
Natychmiast po komendzie nastąpiła seria pisków i trzasków. Zakończył ją komunikat, wypowiedziany spokojnym, sztucznym głosem:
- Atmosfera wewnątrz statku niekorzystna.
- A poza kapsułą?
- Atmosfera poza kapsułą niekorzystna.
Pilot wstał i z trudem przełknął ślinę.
- Jakie mam zapasy powietrza?
Komputer przez ułamek sekundy zwlekał z odpowiedzią, najwyraźniej obliczał zawartość zbiorników.
- Przy racjonalnym gospodarowaniem zapasami, powinno ich wystarczy na co najmniej czterdzieści osiem tysięcy pięćset trzydzieści dwie jednostki czasowe.
Klaatu opadł ciężko na fotel.
- Jakie mamy zniszczenia? – z trudem wychrypiał przez zaciśnięte gardło.
- Sprawność kapsuły wynosi osiemdziesiąt sześć procent – odpowiedział mu głos komputera.
Pilot niemal podskoczył z radości.
- Osiemdziesiąt sześć! – zawołał. – Osiemdziesiąt sześć!
Po opłakanym stanie wnętrza kapsuły spodziewał się, że przynajmniej połowa tego, czym udało mu się wylądować na LV-427 była w rozsypce. Tymczasem takie zaskoczenie! Statek był niemal w pełni sprawny!
- Komputer! – krzyknął, opanowując eksplozje radości. – Ile potrzebuję czasu na naprawę?
- Pięć tysięcy dwadzieścia osiem jednostek czasowych.
Klaatu rozparł się wygodnie w swoim fotelu.
- Pięć tysięcy – odetchnął z ulgą. – Zdążę bez problemu.
Chłopcy zasiedli do stołu, by w pośpiechu zjeść skromne śniadanie przygotowane przez Jacka. Na prosty posiłek składały się dwie pajdy chleba z masłem i dwa kubki mleka. Zestaw w zupełności wystarczał, by zaspokoić pierwszy głód. Malec wygryzał pokaźne kęsy i szybko przeżuwał, żeby dotrzymać tempa Jackowi. Jednym łykiem opróżnił połowę kubka i przełknął głośno. Wytarł usta wierzchem dłoni i spojrzał na brata.
- Idziemy na to pole pod laskiem? – zainteresował się.
Jacek przytaknął.
- A nie boisz się byka pani Władzi?
Chłopak potrząsnął przecząco głową. Zrobił groźną minę i zamuczał donośnie, naśladując groźnego buhaja.
- A ty? – odparował, puszczając przy tym oko do Wojtka.
Ten roześmiał się głośno.
- Skoro ty się nie boisz, to ja też nie – odparł zuchwale.
- Zuch chłopak! – pochwalił go Jacek. – Zobaczymy jak dzisiaj sobie poradzisz z pieczarkami.
Malec podparł się pod boki.
- Na pewno uzbieram więcej od ciebie – zadeklarował pewnym siebie tonem.
Jacek uśmiechnął się życzliwie na widok puszącego się braciszka.
- No, to kończ szamać i idziemy na pastwisko, bo nam jeszcze krowy pieczarki zadepczą – ponaglił.
Komputerowi udało się ustabilizować atmosferę wewnątrz kapsuły. Pilot przez chwilę mocował się z hełmem. W końcu zdjął go przy wtórze posykiwania i cmokania. Zaciągnął się głęboko powietrzem i jednocześnie wykrzywił z niesmakiem. Spodziewał się swądu spalenizny, tymczasem powietrze w kapsule zalatywało paskudnym fetorem, dziwnie znajomym, lecz z jakiegoś powodu niemożliwym do zidentyfikowania. Klaatu pstryknął jeden z przełączników. Ekran po jego prawej stronie zatrzeszczał, a po chwili pojawiły się na nim kolumny liczb, przesuwających się w zawrotnym tempie z góry do dołu jakby ktoś wysypywał je z ogromnego worka. W końcu przez ekran przemknęła ostatni linijka cyfr. Kursor zatrzymał się na górze ekranu i migał w równym rytmie.
- Komputer, wykonaj pełny skan podłoża – pilot wydał dyspozycję na głos.
Liczby ponownie zakotłowały się, by po krótkiej chwili wypluć wyniki badania. Klaatu pochylił się, by dokładnie widzieć dane. Potrząsnął głową z niedowierzaniem.
- Związki azotu. Cała masa związków azotu... – mamrotał pod nosem.
Przesunął palec po ekranie.
- Siarkowodór, metan... – czytał powoli. – Co to ma być? Z orbity wyglądało, jakby było tu całkiem sporo tlenu...
Spojrzał na wskazania temperatury na zewnątrz statku.
- Trochę ciepło – stwierdził. – Ale w normie. Wilgotność za wysoka, ponad osiemdziesiąt procent.
Nagle przemknęła mu przez głowę błyskawiczna myśl.
- Komputer, przeszukaj otoczenie statku pod katem materii organicznej – zakomenderował.
W maszynie zatrzeszczały zębatki.
- Ilość materii organicznej w podłożu statku wynosi dziewięćdziesiąt siedem procent.
- Ile? – krzyknął zdziwiony.
- Ilość materii organicznej...
- Dobrze, słyszałem. Nie kończ. Wygląda jakbym wylądował na jakimś bagnie...
Pilot podrapał się po głowie.
- Komputer, zauważyłeś jakiś ruch na zewnątrz?
- Nie.
- No cóż, mogę więc chyba wyjść obejrzeć statek.
Komputer pozostawił jego stwierdzenie bez odpowiedzi. Nie był zaprogramowany na komentowanie stwierdzeń załogi. Klaatu starannie sprawdził skafander, zwracając szczególną uwagę na uszczelnienia przy kasku. Po drodze do śluzy zatrzymał się przy szafce z bronią. Rozważył uzbrojenie się przed wyjściem na zewnątrz. Zupełnie jakby w odpowiedzi na jego rozterki odezwał się komputer.
- Zauważyłem ruch w okolicy tylnej rufy. Dwa organizmy niewielkich rozmiarów. Zagrożenie dziesięć procent.
Klaatu sięgnął niewielkich rozmiarów pistolet pulsacyjny i włożył go do kieszeni skafandra. Odetchnął głęboko i wkroczył do śluzy.
- Komputer, zamknij śluzę – zaordynował.
Drzwi za nim zasunęły się z cichym szumem.
- Otwórz właz.
Ciężkie skrzydło uniosło się do góry i postać pilota oblało jasne światło. Ucieszył się, że pamiętał o wcześniejszym zaciemnieniu iluminatora w kasku.
Czteroletni Wojtuś był oczkiem w głowie starszego brata. Więcej! Był promyczkiem, który rozpraszał smutki w całej rodzinie. Było coś szczególnego w jego perlistym śmiechu i iskrzącym spojrzeniu błękitnych oczu. O takich dzieciach mówiono – żywe srebro.
Starszy brat spoglądał na niego z dumą. Miał przeczucie graniczące z pewnością, że Wojtek zostanie kimś wielkim, znanym. Szanowanym politykiem, naukowcem odkrywcą, a może nawet - tak jak on sam zamierzał zostać- badaczem kosmosu? Oczami wyobraźni widział jak wspólnie wyruszają na pełne niebezpieczeństw i przygód misje badawcze. Pionierska misja na Marsa, Jowisza, a w końcu w coraz dalsze rejony kosmosu. Bohaterscy bracia byliby sławni na cały świat! On i jego młodszy braciszek. Ukradkiem zerknął na dziarsko maszerującego obok niego Wojtusia i uśmiechnął się.
W milczeniu przebyli krótki odcinek pomiędzy domem a pastwiskiem.
Gdy przybyli na miejsce Jacek zmełł w ustach przekleństwo. Nie byli sami! Oprócz nich i kilku krów (w tym buchaja pani Władzi) po pastwiskiem przechadzał się pan Józef z Cichego Kącika. Krążył wolnym krokiem po miejscach, w których poprzedniego dnia pasły się krowy i zbierał dorodne pieczarki, które wkładał do wypełnionego po brzegi kubełka. Chłopak nie umiał ukryć rozczarowania i ze złością kopnął w sporych rozmiarów siedlisko purchawek, rozsiewając wokół olbrzymią ilość zarodników.
Wojtek spojrzał na brata pytającym wzorkiem. Ten westchnął ciężko i wzruszył ramionami.
- Nic – burknął. – Miałem nadzieję, że będziemy tu pierwsi.
Malec pokiwał głową ze zrozumieniem. Był mały, ale łapał wszystko w lot. Bystry i inteligentny. Ostry jak brzytwa. Idealny kandydat na zdobywcę kosmosu, pomyślał Jacek.
- Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło – uśmiechnął się, przeganiając rozczarowanie na cztery wiatry. – Idziemy nad rzeczkę.
Klaatu przywarł do kadłuba kapsuły. Oddychał szybko, a z każdym wydechem szybka iluminatora coraz bardziej zachodziła parą. Pilota sparaliżował strach. Bał poruszyć się choć o milimetr, by nie zostać zauważonym przez bestie, które kilka minut temu dojrzał toczące się w stronę jego statku. Spojrzał w dół. Prawie do połowy zanurzony był w mętnym, brązowym płynie, który spowijał powierzchnię planety, na której wylądował, a dokładniej mówiąc – na której się rozbił. Spróbował spowolnić oddech i opanować trwogę. Po chwili poczuł się odrobinę lepiej. Co prawda wciąż miał wrażenie, jakby ktoś z całej siły zawiązał jego wnętrzności na mocny supeł, stosując najbardziej wymyślne węzły. Po raz kolejny spojrzał w dół, na płynną breję i przypomniał sobie zapach, jaki poczuł w kabinie kapsuły, kiedy zdjął hełm. Na całe szczęście miał teraz miał go na głowie i nie musiał wąchać tego obrzydlistwa. Był pewien, że to ta substancja była źródłem fetoru. Odór musiał być wprost nie do wytrzymania. Przypomniał sobie młodzieńcze lata, gdy jako dzieciak wybierał się wczesnym rankiem na spacer po plantacji agaricusów. Skubańce wybierały sobie te najbardziej śmierdzące miejsca, najczęściej wyrastając pośrodku łajna, które pozostawiały po sobie vacca. Zapach z kapsuły przypominał trochę tamten, towarzyszący zbiorom agricusów. Minęło jeszcze kilka sekund i Klaatu udało się opanować drżenie rąk. Ucieczka od stresogennych myśli przyniosła rezultat. Położył dłoń na rękojeści pistoletu i powoli, nieznacznie wychylił się zza ukrycia.
Zobaczył je, stojące pośrodku zagłębienia, niedaleko jego kapsuły. Było ich kilka. Unosiły się na powierzchni brunatnej cieczy. Przyjrzał się im uważniej. Nie wszystkie były takie same. Te największe wyglądały w sumie jeszcze wcale nienajgorzej. Obłe, powleczone galaretowatą substancją, workowate ciało, porośnięte rzadką sierścią. Po jednej stronie ciała, którą pilot uznał za coś w rodzaju głowy zwierzęcia, łypało ogromne, czarne oko. Najciekawsze w stworzeniu było to, że niemal całe było przezroczyste. Przez powłokę, sprawiającą wrażenie grubej i solidnej, można było zobaczyć całe wnętrze zwierzęcia. W pewnym momencie jedno z nich napęczniało. Rozległ się odgłos głośnego siorbania i Klaatu zobaczył, jak ciało robala wypełnia się breją. Brodzące obok, mniejsze stworzenia odsunęły się natychmiast, najprawdopodobniej orientując się, że zaraz mogłyby zostać mimowolnie wciągnięte do brzucha swojego większego kolegi, lub koleżanki, choć Klaatu nie miał bladego pojęcia w jaki sposób rozpoznać płeć tego czegoś, o ile w ogóle ją posiadało. Jeden z „maluchów” wyczołgał się, a raczej wypełzł na niewielkie wzniesienie. Pilot mógł go teraz obejrzeć w pełnej okazałości. Zwierzę przeturlało się kilka razy, pozbywając się brejowatej mazi z gęstej, krótkiej szczeciny. Jego ciało składało się w zasadzie z jednej tylko części, przypominającej grubą parówkę. W odróżnieniu od swojego olbrzymiego, brejożernego kolegi (lub koleżanki) nie było ani odrobinę przezroczyste. Klaatu zobaczył, jak wyprężyło się nagle, wyginając w łukowaty kształt. Zaciekawiony, wychylił się bardziej zza kadłuba statku. Nad szczeciniastą parówką wyrósł nagle posępny kształt, o wiele większy od przezroczystej bulwy, taplającej się w błotnistej brei. Masywne, stożkowate odnóża przygniotły ofiarę do podłoża. Nowo przybyły stwór ryknął wściekle i uniósł do góry łeb uzbrojony w dziesiątki kolców. W chwilę później zagłębił lejkowaty pysk w szczeciniastym pechowcu. Szarpnął nim mocno na boki, rozrywając ciało bezbronnego zwierzęcia. Na boki chlusnęła zielona ciecz, zabryzgując napastnika. Klaatu zadrżał.
- Co to za koszmarna planeta! – wrzasnął przerażony.
Natychmiast pożałował swojej reakcji. Agresywny kolos najwidoczniej usłyszał go, pomimo znacznej odległości dzielącej ich od siebie. Ryknął powtórnie i ruszył w kierunku kapsuły pilota. Klaatu cofnął się, wystraszony. Wyszarpnął z kieszeni pistolet i oddał kilka strzałów w stronę napastnika, bardziej żeby go wystraszyć, niż zabić. Pierwsze cztery chybiły sromotnie celu, ale kolejny uderzył w sam środek Grubej narośli na grzbiecie zwierzęcia. Potwór zawył boleśnie, ale nie zrezygnował z szarży na pilota. W oddali rozległo się kilka podobnych wrzasków. Do kapsuły Klaatu zbliżały się kolejne potwory. Pilot zaczął przesuwać się w stronę włazu, brodząc w gęstej cieczy. Spróbował jeszcze kilka razy strzelić w stronę coraz bardziej zbliżającego się monstrum, lecz postrzały z broni pulsacyjnej najwidoczniej nie robiły na nim żadnego wrażenia.
Chowając się do wnętrza kapsuły, Klaatu zobaczył jeszcze jak grupa kilkunastu olbrzymich kreatur rozrywa na strzępy spasione ciała przezroczystych zwierząt. Robiły to za jednym zamachem, przy okazji marszu na jego statek.
Jacek zagwizdał, pełen podziwu. Trafiła mu się pieczarka rozmiarów małej piłki do siatkówki. Znalezienie takiego okazu w pełni zrekompensowało mu fakt ubiegnięcia ich na pastwisku przez pana Józefa. Odzyskał humor i wigor. Zadowolony, niemal z nabożną czcią, trzymał w dłoniach swoją zdobycz, prezentując ją młodszemu bratu.
- Zobacz! – zawołał z szerokim uśmiechem na twarzy. – Zobacz jaki olbrzym!
- Ale fajowy grzyb! – cieszył się Wojtuś. – Wiem co dziś będzie na obiad. Pieczarkowaaa! – podskakiwał wokół.
- Uważaj zajączku – zaśmiał się Jacek – Zaraz rozdepczesz tę małą pieczarkę pod twoimi nogami!
Wojtuś odskoczył w bok i szybciutko zerwał maleńką pieczarkę wskazaną przez brata.
Jacek jeszcze raz wbił dumny wzrok w okazałego grzyba, a po chwili spojrzał na braciszka. Biegający brzdąc kojarzył mu się z beztroskim hobbitem, który ponad wszystkie inne rozkosze kulinarne przekładał właśnie pieczarki. Pod każdą postacią. Nieważne czy marynowane, czy w sosie, czy opiekane w cieście – byle w dużych ilościach! Taki był z niego łasuch.
- Zupełnie jak starszy brat – zachichotał.
Przeczesując kępki trawy znalazł szkielet małego ptaka. Przykucnął nad znaleziskiem i pozwolił sobie pofantazjować. A co jeśli pod naszym pastwiskiem rośnie rozciągająca się na kilka hektarów wielka grzybnia? Taka jak w jednym odcinku „Archiwum X”. Odurza ofiary halucynogennymi wyziewami, by otumanione i bezbronne wciągnąć pod ziemię, a tam w spokoju je trawić, kawałek po kawałku. Gdy dokończy posiłek - wyrzuca na powierzchnię bielutkie, wypreparowane szkielety. Przyszło mu na myśl, że grzybnia mogłaby wciągnąć i pożreć pana Józefa, lecz po chwili zreflektował się i zganił za głupią myśl. Nikomu nie życzyłby takiej śmierci.
Kapsułą rzucało na wszystkie strony. Klaatu z trudem trafiał palcami w przełączniki na kokpicie. W pośpiechu uzbroił działka pokładowe, choć w głębi duszy nie wierzył, żeby mogły wyrządzić krzywdę napastnikom.
- Komputer! – krzyknął na cały głos. – Komputer! Przygotuj sekwencję startu!
Przez rumor nacierających zwierząt i odgłosy poniewieranego statku przebijał się spokojny głos maszyny:
- Wykryłem uszkodzenia w zewnętrznej powłoce kadłuba. Przed startem zalecam naprawę.
- Zignoruj uszkodzenia i startuj! – Klaatu wydarł się na cały głos, widząc przez szyby iluminatorów hordę rozwścieczonych potworów, próbujących zniszczyć poszycie kapsuły.
- Że też spośród tylu możliwych planet musieli mnie wysłać akurat na tą! – jęknął z pretensją w głosie. – Komputer! Startuj!
Kanonadę uderzeń w dach kapsuły zagłuszył ryk startujących silników. „Turbiditus” zakołysał się, próbując wygrzebać się z gęstej brei. Kilka stworzeń odczepiło się od poszycia i potoczyło w dół, lądując w błotnistej topieli. Największy z potworów tłukł kolczastym pyskiem w szybę, próbując sforsować główny iluminator. Klaatu z przerażeniem odkrył, że lada moment może mu się to udać.
Zapuszczając się w ogród fantazji Jacek zupełnie zapomniał o swoim młodszym bracie. Nie zauważył, że Wojtuś zbliżył się do części pastwiska, w której niepodzielne rządy sprawował buchaj pan Władzi. Nie dostrzegł nerwowego zachowania byka.
Gdy usłyszał przeraźliwy krzyk brata – wszystko wskazywało na to, że było już za późno.
- Uwaga! Awaria systemu. W sektorze rufowym nastąpiło przebicie kadłuba.
Klaatu oblał zimny pot na dźwięk komunikatu komputera.
- Jak to przebicie... – Z trudem przełknął ślinę. – Komputer! Jak to przebicie?!
Bezduszny głos zignorował pytanie pilota.
- Nagły wzrost temperatury w komorze silników trzy i sześć. Układ napędowy stracił stabilność. Zagrożenie wybuchem dla wszystkich sektorów.
- Jak to dla wszystkich...
„Turbidutusem” szarpnął potężny wstrząs. Klaatu zobaczył gromadę przerażających stworzeń, bezustannie atakujących kadłub kapsuły. Sztuczny głos komputera ponownie wypełnił wnętrze hełmu pilota.
- Awaria poszycia kadłuba w części dziobowej. Nastąpiło naruszenie integralności szkieletu statku. Procedu...
W głośniczkach zatrzeszczało i głos komputera zamilkł. Klaatu szarpnął się w stronę pulpitu.
- Komputer! – krzyknął. – Komputer!
W głośnikach panowała całkowita cisza. W przeciwieństwie do wnętrza kapsuły, która zdawała się rozsypywać na drobne kawałki. Kawałki metalu jęczały wyginane i przekrzywiane. W momencie, gdy szyba iluminatora pękła i zaczął się przez nią do środka gramolić olbrzymi potwór, Klaatu uzmysłowił sobie, że nie było już dla niego ratunku.
Nagle wszystkie dźwięki zagłuszył potężny szum. Coś nadciągało w stronę „Turbidutusa” z olbrzymią prędkością. Coś ogromnego i potężnego. Wystraszone stworzenia porzuciły swoją niedoszłą ofiarę i w popłochu rzuciły się do ucieczki. W jednej chwili zrobiło się niemal całkowicie ciemno. Przerażający cień całkowicie odciął kapsułę od promieni słońca. Klaatu pochylił się nad pulpitem, by wyjrzeć na zewnątrz. Monstrualnych rozmiarów bryła zawisła na ułamek sekundy nad „Turbiditusem”. Pilot jęknął i zamknął oczy. Ogromny, czarny kształt opadł na kapsułę i zmiażdżył ją z niezwykłą łatwością. Klaatu zdążył jeszcze przekląć w duchu planetę, na której kazano mu wylądować. Olbrzymi ciężar rozgniótł pilota na miazgę, na zawsze jednocząc go z „Turbidutusem”.
Zimy pot oblał plecy Jacka. Pociemniało mu w oczach. Biegiem rzucił się w stronę skulonego pośrodku pola brata. Wojtek zakrywał głowę rękami i jęczał cichutko, trzęsąc się jak osika na wietrze. Z przerażeniem wypatrywał pomocy Jacka. Chłopak ani przez chwilę się nie wahał. Zdeterminowany gnał przez pole w dzikim pędzie, stawiając olbrzymie kroki. Nawet nie zauważył, gdy z impetem wdepnął w całkiem świeży, mokry od porannej rosy krowi placek. W najśmielszych myślach nie przypuszczał, że właśnie doszczętnie zniszczył mikroskopijnych rozmiarów statek kosmiczny, tym samym niwecząc niebywałą okazję na pierwszy udany kontakt z pozaziemską cywilizacją. Ale co tam pozaziemskie cywilizacje! Co tam kosmos, gwiazdy i cała reszta! Musiał odciągnąć rozwścieczonego byka od swojego małego braciszka! Krzycząc i wymachując rękami pędził co sił w nogach na ratunek Wojtusiowi.
Przygarbiony starzec przeczesał zieloną, łuskowatą, z każdym rokiem coraz bardziej jaśniejącą brodę. Westchnął ciężko, odrywając w końcu wzrok od migoczących ekranów. Za nim bezszelestnie pojawił się jeden z oficerów.
- Kapitanie Kloos – odezwał się skrzekliwym głosem.
Starszy mężczyzna odwrócił się powoli w jego stronę.
- Dostaliśmy sygnał z „Turbidutusa”...
Kapitan westchnął ciężko.
- Złe wieści – bardziej stwierdził, niż zapytał.
- Obawiam się, że pilot Klaatu już do nas nie wróci. Jego statek uległ zniszczeniu na LV-427...
Kloos odprawił podwładnego ruchem dłoni. Podszedł do okna i wbił spojrzenie wszystkich siedmiu oczu w ciemnogranatowe niebo. Płetwiastą dłonią dotknął szyby i załkał żałośnie.
- Kolejne stracone istnienie – jęknął. – Kolejny młodzieniec nigdy już nie postawi płetwy na naszej pięknej, czerwonej planecie.
Wytarł twarz z jasnożółtych łez i odchrząknął.
- Kolejna misja na niebieską planetę zakończona niepowodzeniem...
- 7 -
... [ Pobierz całość w formacie PDF ]