Koniczyna [M], Drarry
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Koniczyna
— A teraz… uwaga! Pani też to dotyczy, panno Parkinson!
Draco nie słuchał. Bo po co, przecież i tak nie cierpiał zielarstwa. Przebiegł spojrzeniem po niezliczonej ilości donic, wciśniętych do cieplarni numer trzy. Niektóre z roślin miały kolce rozmiaru jego różdżki, inne kołysały się na nieobecnym wietrze, a jeszcze inne wydawały z siebie co jakiś czas przenikliwe dźwięki.
Szóstoklasiści biorący udział w kursie do owutemów uczyli się właśnie prawidłowego podcinania magicznych gwiazd betlejemskich. Za każdym razem, gdy któryś z uczniów dotknął nożycami rośliny w miejscu, które nie było martwą gałązką, eksplodowała ona we wszystkie strony burzą gorących iskier. Pansy, jak zwykle puszczająca uwagi profesor Sprout mimo uszu, spowodowała właśnie cały fajerwerk, który pochłonął ją i Teodora Notta. Draco skrzywił się ironicznie, gdy nos dziewczyny zaczął puchnąć, a Teo, trzymając się na ramię, z zaciśniętymi zębami tłumił jęki (lub wrzaski, maminsynek jeden). O tak, oparzenie musiało być bolesne. Nauczycielka natychmiast zajęła się obojgiem. Jedno machnięcie różdżką i rany zniknęły. W sumie szkoda, bo zawodzenie Pansy było całkiem miłą rozrywką.
Znudzony Draco odłożył nożyce, którymi dokonał zaledwie dwóch lub trzech niezbyt zaangażowanych prób podcięcia lśniącego czerwienią kwiatu, po czym westchnął, spoglądając na zegarek. Pozostało dziesięć minut — niby niewiele, ale na lekcji tego przedmiotu równało się to całej wieczności.
Ponownie musnął palcami nożyce, chcąc się nimi pobawić, by przynajmniej w ten sposób zająć ręce i zmniejszyć ryzyko przyłapania na bezczynności. Rozwarł ich uchwyty, złożył je ponownie, przeciągnął odzianą w rękawicę dłonią po ostrym czubku i wreszcie wbił je w ziemię, wypełniającą skrzynkę na kwiaty, której brzeg posłużył mu uprzednio do odłożenia narzędzia. I zamarł.
W skrzynce rosła koniczyna. Pozbawiona kolców, głosu i innych magicznych oznak. Zupełnie zwyczajna, młoda, trójlistna koniczyna.
Bez wahania i zastanowienia nad tym, czy niewinny wygląd rośliny nie kryje w sobie wielkiego niebezpieczeństwa, tak jak to często bywało w przypadku flory hodowanej w hogwarckich cieplarniach, wyciągnął lewą dłoń z rękawicy i sięgnął do skrzynki. Ostrożnie pogłaskał zielone listki, dotykając ich delikatnie w obawie przed uszkodzeniem. Wodził po nich opuszkami palców, zaznaczając kontury każdego płatka z osobna i…
Jego serce skurczyło się boleśnie, a ręka zacisnęła wokół kępki koniczyny, pragnąc wyrwać młode roślinki z ziemi i rzucić nimi gdzieś w głąb cieplarni albo zmiażdżyć je bez litości w pięści. Po chwili jednak wypuścił je z dłoni, drżąc na całym ciele.
— Draco?
Wzdrygnął się.
— Co?
— Lekcja się skończyła. Wszystko w porządku?
Odwrócił się i ujrzał Blaise'a, wpatrującego się w niego ze zmarszczonym czołem. Zbył go zdawkowym „Jasne” i rzucił ostatnie spojrzenie na koniczynę, tak młodą, świeżą i niewinną, a zarazem tak gorzką. A potem założył torbę na ramię i u boku swego najlepszego przyjaciela opuścił cieplarnię.
Podczas kolacji w Wielkiej Sali bez apetytu wpatrywał się w talerz. Omlet przyozdobiono pietruszką niczym nieprzypominającą koniczyny. Co wcale nie było konieczne, żeby myśli Dracona znów zaczęły wokół niej krążyć. Kilka długich jak wieczność minut później poddał się i odsunął nietkniętą porcję. Poinformowawszy Blaise'a głuchym głosem, że idzie odrobić lekcje, szybko oddalił się w kierunku pomieszczeń Slytherinu, tak, żeby nikt nie zdążył go zagadnąć.
Nic się ze mną nie dzieje, pomyślał Draco ponuro i wyburczał hasło „Trifolium”, po czym, pokonując pokusę zatrzymania się w pokoju wspólnym, pospiesznym krokiem podążył do dormitorium. Dopiero gdy upewnił się, że drzwi sypialni są zamknięte i naprawdę jest sam, opadł na krzesło przy swoim biurku.
Klnąc pod nosem sięgnął do torby i wydobył opasły podręcznik do eliksirów, układając obok niego pergamin, pióro i atrament. Potem podjął żałosne próby skupienia się na zadanej pracy domowej.
Na próżno.
Z jękiem uniósł dłoń, pomasował nasadę nosa i właśnie przecierał oczy, gdy do pokoju jak bomba wpadł Blaise.
Draco poczuł chęć, by go zrugać, ale nagłe znużenie odebrało mu mowę.
Blaise nie przejawiał za to cienia zmęczenia. Z niepokojem spojrzał na Dracona, po czym podsunął sobie krzesło i dosiadł się do przyjaciela.
— Co jest grane? — zapytał.
— Co jest grane gdzie? — odpowiedział Draco pytaniem na pytanie, nie mając siły na włożenie w tę kwestię należytej dozy agresji.
Blaise westchnął i pochylił się do przodu.
— Chodzi ci o… mógłbym powiedzieć sam-wiesz-kogo, ale to zabrzmiałoby dwuznacznie. – Jak najbardziej, pomyślał Draco w milczeniu. — No dobrze… Chodzi o niego?
Pytanie „Kogo masz na myśli” nie miało sensu. Więc milczał dalej.
— Draco?
— Hm?
— Może mi w końcu powiesz, co się stało?
Ależ oczywiście, już pędzę, zadrwił sarkazm w głowie Dracona.
— Nie. Muszę napisać wypracowanie. Dlatego rozłożyłem już podręcznik i pergamin.
— A co znaczyło to na zielarstwie? — Blaise zmienił temat.
— Dlaczego pytasz? Przecież sam tam byłeś. Po prostu nie uważałem.
— Właśnie o to mi chodzi. To znaczy, ty zasadniczo rzadko uważasz na tych lekcjach, ale pod koniec byłeś nieobecniejszy duchem niż zwykle.
Wątpię, czy stopniowanie przymiotnika „nieobecny” jest poprawne, pomyślał Draco i poprzestał na wzruszeniu ramionami.
Niespodziewanie Blaise zostawił go wkrótce w spokoju. Draco poczuł ulgę. Nie miał ochoty zastanawiać się nad niczym, a nad tym już w ogóle. Oczywiście, że chodziło o niego, ale Blaise nie wiedział nic konkretnego poza tym, że istniał jakiś on. A Draco nie miał najmniejszego zamiaru komukolwiek się zwierzać.
Zdecydowanym ruchem przysunął do siebie pergamin i przyjrzał się zadaniu. Trzynaście cali o zagrożeniach przy zastosowaniu koniczyny polnej w eliksirach uzdrawiających. Draco jęknął głośno i ukrył twarz w dłoniach.
Koniczyna, koniczyna, koniczyna. Po raz drugi dzisiaj stawał twarzą w twarz z tym przeklętym zielskiem i powoli zaczynał mieć tego dosyć. To było okrutne, po prostu okrutne. I nie chodziło tylko o to, że ciągle coś przypominało mu o istnieniu koniczyny. Życie było nie do wytrzymania, a winę za to właściwie ponosił sam Draco.
Harry Potter uwielbiał wiosnę. Kochał letni deszcz, pierwszą zieleń, rodzące się ciepło, świergot ptaków, Dracona i koniczynę.
O takich drobnych, nieważnych sprawach rozważali pewnej dawno minionej nocy, leżąc obok siebie w Pokoju Życzeń. Draco nie pamiętał, który z nich zaczął, wiedział tylko, że nagle zaczęli ze sobą rozmawiać o najmniej znaczących ze wszystkich możliwych rzeczy, i że była to najciekawsza i najlepsza rozmowa w jego życiu.
Leżał obok Harry'ego, wpatrzony w baldachim nad łóżkiem, imitujący kopułę letniego nieba. Kilka dni później rysował palcem w powietrzu konstelacje gwiazd, opowiadając historie i mity z nimi związane, podczas gdy zasłuchany Harry spoczywał obok z głową ułożoną na jego piersi.
Draco Malfoy kochał ogień w kominku, śnieg, zamarznięte jeziora, letnie noce, gwiazdy, księżyc i bluszcz, a najbardziej ze wszystkiego kochał Harry'ego, ale nigdy o tym nie mówił.
Zrezygnowany, zamknął podręcznik do eliksirów, nie wiedząc nawet, kiedy go otworzył. Odsunął krzesło, pozbył się ubrania, rzucając je niedbale na podłogę, i, już w piżamie, niechętnym krokiem powlókł się do łazienki, a stamtąd do sypialni, by zagrzebać się po uszy w pościeli.
Blaise rzucił mu spojrzenie spod uniesionych brwi.
— Nie jest ci za gorąco? Tu, do środka, śnieg nie dociera.
— Nie, nie jest — odmruknął Draco, obserwując, jak Blaise kładzie się do łóżka.
— Dobranoc — powiedział Blaise i zadrżał w próbie powstrzymania się przed dalszym wypytywaniem przyjaciela.
— Dobranoc — odparł Draco z niewielką radością, jaką dał mu widok zmagań Zabiniego.
Przez dwadzieścia minut pokój tonął w absolutnej ciszy.
A potem Draco podjął decyzję.
— Na zielarstwie… dziś wszystko mi o nim przypomina — wyrzekł cicho. — W cieplarni była to koniczyna.
— W pracy domowej też — wyraził przypuszczenie Blaise zupełnie przytomnym głosem.
— Tak — potwierdził Draco.
Coś zaszeleściło, a następnie Draco usłyszał:
— Opowiesz mi, co koniczyna ma z nim wspólnego?
Zdecydował się na najprostszą odpowiedź.
— On lubi koniczynę.
Powiedziawszy to zaciągnął zasłony wokół łóżka i wcisnął głowę w poduszkę. Nie rozpłaczę się, o nie, postanowił.
— Miłość — szepnęła postać bez twarzy. Jej długie, czarne włosy opadały kaskadą po biodra, a zielona szata łopotała na cicho zawodzącym wietrze. Nagła błyskawica w tle oświetliła jej rysy, ukazując błyszczące po kociemu, żółte oczy i długie, ostre zęby. Zaśmiała się niebezpiecznie i przysunęła do Dracona, który cofnął się o krok, słysząc, jak pod jego stopami chrzęszczą kamienie. Odwrócił głowę w przestrachu i ujrzał, jak dwa kolejne kamienie odrywają się od krawędzi i spadają w przepastną otchłań. Z trudem przełknął ślinę. Jeśli ona się zbliży… zrobi jeszcze jeden krok… Fragment zielonej tkaniny przesłonił mu widok; zielonej jak trawa, jak bluszcz, jak koniczyna.
Zielonej jak oczy, brzmiała ostatnia myśl Dracona przed przebudzeniem. Odgarnął z twarzy mokre od potu włosy i wydał z siebie drżące westchnienie.
„Miłość” to abstrakcja. Zawsze był przekonany, że miłość jest sentymentalna, kiczowata i pełna obrzydliwej słodyczy. Teraz jednak rozumiał. Miłość była gorzka. Gorzka, trudna, okrutna i bardzo, bardzo bolesna. Była bezlitosna — najpierw pozwoliła mu bujać łagodnie w nieznanych dotąd sferach, by go następnie z nich strącić. Wraz ze świadomością, że trzymała go mocno w garści, nadszedł lęk. A gdy na koniec wyrwano mu to, czego pragnął, co kochał, pojawił się również ból.
Draco zawsze był dobry w zaprzeczaniu tego, co dla innych od dawna wydawało się oczywiste. Ale miłość też właśnie taka była, prawda? Ślepa i głucha. Cholernie ślepa i głucha, a gdy już zdawało się, że nie może mu zagrozić, spadła na niego znienacka i zniszczyła jego całe mozolnie budowane zasady. Razem z nią nadciągnęła panika. A potem…
Początkowo Draco nazywał to „sympatią”. Zdawało mu się, że lubi Pottera — i być może właśnie to okazało się fatalne. Nienawiść i miłość mogło dzielić niewiele. Ale nie nienawiść i przyjaźń. Można kogoś nienawidzić i kochać jednocześnie. Nie sposób jednak nienawidzić i lubić. Jego życie nabrało znamion absurdu.
To, że tęsknił za Harrym jak za przyjacielem, gdy rozdzielił ich czas trwania ferii, wydało mu się logiczne. Podobnie jak fakt, że uśmiech Harry'ego rozgrzewał go od środka. „Przyjaźń” była jednak niewystarczającym wyjaśnieniem, dlaczego czuł się źle, gdy Harry nie przyznawał się do niego przed swymi przyjaciółmi. Choć właśnie Draco sam tego chciał.
Nie, miłość nie była łagodna i piękna. Miłość bolała.
Ból był dotkliwy do tego stopnia, że mógł go odczuwać cieleśnie. Przewracając się w łóżku z boku na bok i wpatrując się bezsennie w ciemność pomyślał, że mógłby znieść go łatwiej, gdyby jego źródłem było cokolwiek innego: zęby, głowa, a nawet Cruciatus.
— Trifolium — wymamrotał Draco przez nieuwagę, być może dlatego, że czar, którego miał użyć, brzmiał podobnie do hasła. A może i nie dlatego. Znów nie mógł się skoncentrować. Jego różdżka zakreśliła przypadkowy wzór w powietrzu, a na taborecie, który miał przemienić w komodę, pojawił się z cichym pyknięciem cały snop koniczyny.
— Trifolium oznacza koniczynę. Przynajmniej tyle łaciny powinieneś znać, żeby wpaść na to samemu.
— Lepiej się zamknij.
— Zakochałem się, Blaise.
— Co za szczęście, że mi to mówisz, bo sam nigdy bym się nie domyślił.
— Z ironią ci nie do twarzy.
— Powiesz przynajmniej, kto to?
— Harry Potter.
Blaise kilka razy otworzył i zamknął usta.
Draco, nie mogąc zdobyć się na usunięcie własnoręcznie wyczarowanej koniczyny, co czyniło go żałosnym we własnych oczach, głaskał jej delikatne płatki. Taboret ustawił na honorowym miejscu obok łóżka.
— Przestań się ze mnie nabijać… — Draco wzruszył ramionami. — Ty… i Potter?!
— Tak.
— Kiedy to się zaczęło?
— W czerwcu zeszłego roku.
— Co proszę?!
— Nie wrzeszcz tak.
— W czerwcu?!
— Tak, w czerwcu. To ten miesiąc między majem i lipcem.
— Yhmm… Dobra… A kiedy się skończyło?
— Sześć tygodni temu.
— Kto zerwał?
— Szybko się opanowałeś.
— Odpowiadaj.
— On.
— Ale dlaczego?
— Dlatego.
— Draco!
— Co?!
— Czemu on z tobą zerwał?
— Nic cię to nie powinno obchodzić.
— Coś ty nabroił?
Draco ponownie skierował wzrok na koniczynę.
— Dlaczego zakładasz, że to moja wina?
— Potter to szlachetny Gryfon. Nigdy nie skończyłby z tobą bez przyczyny.
— Zabini?
— Uhm?
— Weź i się zamknij, dobrze?
— Co się stało? — zapytał Blaise cichym głosem, siadając obok Dracona.
— Nic. Spadaj.
— Hej. — Zabini ścisnął ramię Malfoya.
— Daj mi wreszcie spokój!
— Ty płaczesz?
Draco uniósł głowę z poduszki i wlepił gniewne spojrzenie w Blaise’a.
— Nie, do cholery!
— Już dobrze, tylko spokojnie. — Blaise omiótł obracanym w palcach frędzelkiem taboret z koniczyną. — Co się z tobą dzieje?
Draco westchnął ciężko i boleśnie, po czym przekręcił się na plecy.
— Nic się nie dzieje.
— Już ci wierzę. — W zasadzie nic nie stało aż tak bardzo na przeszkodzie, by wylać swe żale przed Zabinim. — No, o co chodzi?
I tak by mu nie popuścił.
— Jestem idiotą.
— Powiedz mi coś nowego.
— To mało zabawne, Blaise.
— Wybacz. I mów.
Draco zwlekał chwilę, po czym zaczął:
— Wszystko popsułem, Blaise. Przysięgałem sobie, że nigdy się… w nic nie zaangażuję.
— Nigdy się nie zakochasz.
— Można i tak powiedzieć. — Podsunął sobie rękę pod głowę. — A jednak to zrobiłem, wiesz? O wiele za mocno. — Z westchnieniem wzburzył sobie włosy dwoma palcami, po czym lekko drżącym głosem kontynuował: — Nie chciałem, żeby ktoś się o tym dowiedział. To znaczy, o nas. Czarny Pan był nadal gdzieś tam, na zewnątrz, a od października… Ciągle jest tyle rzeczy świadczących przeciwko naszemu związkowi, chociażby moi rodzice! Wyobraź sobie, co by się działo, gdyby się dowiedzieli!
— To twoje życie, Draco.
— Fakt, będzie naprawdę piękne, jeśli rodzice się ode mnie odwrócą.
— Chciałbym móc powiedzieć, że przesadzasz. Niestety ich znam. — Draco skinął głową.
— I z tego powodu chcesz się unieszczęśliwić? — Odwrócił głowę. — Jesteś gejem. Jak masz zamiar temu zaradzić? A może planujesz do końca życia ukrywać się przed starymi? Co ci to da?
— Gdyby chodziło tylko o orientację… — Draco zaśmiał się zimno. — Wystarczy, że się ożenię z jakąś czystokrwistą i będę sobie trzymał kochanków na boku. To nic takiego, wielu przede mną już tak robiło. Nie, problemem jest tu Harry.
— Pozostaje pytanie, czy chcesz się zawsze chować przed starymi.
— Nigdy nie robiłem niczego innego.
— Nie to miałem na myśli — wytknął mu Blaise, robiąc przemądrzałą minę.
— Tak, chcę. Zadowolony?
— Nie. Kolejne pytanie: Co będziesz z tego miał?
Tym razem Draco zadumał się na dłużej. Obracał pytanie w myślach, dobierał najróżniejsze słowa, zastanawiał się. Jego dziedzictwo — majątek i prestiż. Uznanie. Co poza tym? Miłość rodziców? Omal się nie roześmiał. Co za absurd.
— Sporo — odpowiedział wreszcie przekornym tonem. — Chociażby spadek.
— Uhm. Jasne. A on wystarczy, żebyś był szczęśliwy?
— Do diabła, Blaise, nie po to jesteśmy na świecie, by być szczęśliwymi!
Ciemnoskóry chłopak nie zamierzał ustąpić.
— Po co więc?
— A skąd mam wiedzieć?!
— Bzdury gadasz! — wykrzyknął Blaise i dramatycznym gestem wyrzucił obie dłonie w powietrze. — Masz olbrzymią szansę, by być szczęśliwym, a zachowujesz się tak, jakbyś nie wiedział, co to za uczucie!
— Moim zdaniem ty gadasz głupoty — odrzekł Draco zgryźliwie i usiadł w pościeli. — Moje życie to nie tani romans, a tobie nie uda się go w coś takiego przemienić.
— Ale przecież ty go kochasz, do cholery!
— To nie ma żadnego znaczenia!
— A co ma znaczenie?
— Uhm… Uhm… Och, daj mi wreszcie spokój!
— Harry… — Draco ocknął się nagle ze snu i w panice rozejrzał dookoła. Stwierdziwszy, że to właśnie on sam wykrzyknął imię na głos, stęknął i wyczerpany opadł na poduszki.
Zerknął na stojące obok łóżko — Blaise był nadal pogrążony we śnie. Blaise, który zamiast podnieść go na duchu, jak przystało na prawdziwego przyjaciela, jeszcze bardziej namieszał mu w i tak już dostatecznie splątanych myślach.
Niemrawo rozpoczął poszukiwania różdżki pod poduszką. Wyszeptał „Tempus” i westchnął ponownie. Spał zaledwie trzy godziny, a w obliczu naporu myśli, kłębiących się mu pod czaszką, szanse na to, że jeszcze uda mu się zasnąć, były raczej nikłe. Dochodziła piąta i niebawem będzie musiał wstać.
Jego dziedzictwo. Jego rodzice. Uznanie. Stawka była zbyt wysoka, a on nie lubił ryzykować. Wręcz przeciwnie. Harry był całkowicie inny — był czystym ryzykiem. Żył nim i oddychał. Właśnie to czyniło go sobą… i właśnie tego Draco pragnął. Jednak nie potrafił się przemóc.
Kiedy jeszcze żadnemu z nich nie przeszkadzało utrzymywanie ich związku w tajemnicy, wszystko było doskonałe. Pomijając fakt, że Harry czuł się nieszczęśliwy. Doprowadzał go tym do szału! Złoty Chłopiec Gryffindoru potrzebował swych przyjaciół, oni stanowili jego rodzinę. Draco nie był w stanie tego pojąć, musiał się jednak z tym pogodzić. Ale właściwie po co? Czy przyjaciele Harry’ego kiedykolwiek zaakceptują jego, Dracona?
Prawdopodobieństwo, że tak się stanie, było raczej znikome.
W chwilach, gdy był sam ze sobą szczery — co zdarzało mu się nadzwyczaj rzadko — przyznawał, że zrobiłby wszystko, byleby móc ujrzeć Harry’ego szczęśliwym. Ta myśl niosła ze sobą kłujące jak igła podejrzenie, że życie Harry’ego ułożyłoby się o wiele lepiej bez niego. Kolejna rzecz, o której Harry miał odmienne zdanie.
Czy zdobyłby się na to, żeby otwarcie przyznać się do ich związku? Dla Harry‘ego? To pytanie dręczyło go często, odkąd zrozumiał, co oznacza to dziwne uczucie w jego sercu. Tak, przypuszczalnie byłby do tego zdolny. Nie, na pewno byłby.
Nocami, gdy leżał w łóżku nie mogąc zasnąć, był pewien, że razem uda im się pokonać każdą przeszkodę. Że zrobi dla niego wszystko, ponieważ go kocha. Kocha go, koniec, kropka.
Jednak gdy nadchodził ranek, ta pewność ulatywała bez śladu.
Czy to panika nakazywała mu zapominać o tym, o czym był tak przekonany nocą? Być może. Prawdopodobnie. Z pewnością.
A potem pojawiało się niezbite przekonanie, że nie może zawieść Harry’ego. A jeśli on nie będzie już go chciał, jeśli go odrzuci, to Draco postara się z tym pogodzić.
Kolejny powód do zwątpienia — bo co, jeśli Harry już dawno o nim nie myśli? Rozstali się dwa miesiące temu i… Nie, nie można tak szybko zapomnieć o kimś, kogo się kochało, prawda? A co, jeśli Draco się myli i Harry nigdy go nie… Nie chciał ryzykować, do diabła! Jednak na każdego przychodzi czas i najwyraźniej teraz nadeszła pora, aby Draco Malfoy przeszedł samego siebie.
Być może.
Być może i nie, pomyślał Draco i zaklął pod nosem, trzęsąc się jak osika i zatrzymując przed drzwiami klasy.
Ach, do diabła z tym wszystkim. Zawrócił kilka kroków w głąb sali lekcyjnej, usiadł w ławce obok Harry’ego, usilnie starając się ignorować zdziwione spojrzenia innych Ślizgonów oraz przyjaciół Pottera. Miał teraz coś dużo ważniejszego do zrobienia.
Harry przerwał pakowanie podręczników i spojrzał na niego, unosząc brwi. Draco spróbował wyczytać coś z jego oczu — zdenerwowanie, lęk, oczekiwanie? Nie, tylko mu się wydawało. Wzrok Harry’ego pozostał nieprzenikniony.
Draco bez słowa uniósł prawą rękę i wsunął źdźbło koniczyny za jego ucho. Jeśli już mam się ośmieszyć, to całą gębą, pomyślał; jeśli chcę przyznać się do tego otwarcie, to już w obecności jego przyjaciół. I moich. A potem znów skupił uwagę na Harrym, zanim ten zdążył uciec przed nim z krzykiem przerażenia.
— Co… — zaczął Harry, łapiąc się za ucho.
Draco wstrzymał oddech.
Harry w milczeniu przyglądał się malutkiej roślince, obracał ją w dłoniach i w końcu uniósł głowę, napotykając niepewny, lękliwy wzrok Dracona.
Harry jeszcze go nie przekreślił. Nie zerwał się z wrzaskiem ani nie rzucił na niego żadnego paskudnego czaru, zresztą nigdy by tego nie uczynił, bo był Harry’m. A że reputacja Dracona i tak już doznała sporego uszczerbku, mógł więc pójść na całość. Pochylił się do przodu i wsunął Harry’emu dłoń na kark, a Harry poddał się temu gestowi i Draco omal nie spadł z krzesła, ale wtedy ręka Harry’ego objęła jego ramię, naciskając je na tyle mocno, by Draco pozostał na miejscu i mógł sobie wyobrażać, że Harry go wcale nie odpycha, ale nie miał czasu pomyśleć do końca, bo już go całował i Harry oddał ten pocałunek, a serce Dracona wywijało jedno salto po drugim, podczas gdy jego myśli galopowały na oślep i — Harry! Oddał! Pocałunek! — przygarnął go mocniej do siebie, a dopiero później odepchnął.
Draco zaczerpnął tchu.
Chyba nie było aż tak źle… Zdobył się na próbę, a jeśli Harry go teraz zwymyśla i upokorzy, to przynajmniej nie będzie musiał zadawać sobie bez końca pytania, co by mogło się wydarzyć, gdyby nie był takim tchórzem… To była dobra decyzja… Nawet, jeśli miałoby zaboleć, ale…
— Draco.
Uniósł wzrok.
Harry najwyraźniej szukał słów, które nie zraniłyby go za bardzo.
— Czego ode mnie oczekujesz? — zapytał w końcu, a że Draco zupełnie się tego nie spodziewał, trochę potrwało, zanim znalazł odpowiedź.
— Chcę… chcę być z tobą — wyszeptał.
— A co z… resztą świata?
— Niech ją piekło pochłonie — odparł Draco szczerze.
Harry zaśmiał się nerwowo.
— Będziesz musiał jednak stawić jej czoła. — Jego głos drżał.
Draco kiwnął głową. Powoli nabierał pewności siebie.
— Tak, wiem. — Chciał dodać coś jeszcze, ale wypadało zachować resztki godności, prawda? Niektóre sprawy były zbyt… A zresztą, po raz kolejny, do diabła z tym. — Być może znienawidzę się za to, co teraz powiem, ale… Jeśli będziesz przy mnie, to na pewno sobie ze wszystkim poradzę.
Harry uśmiechnął się. Najpierw lekko, potem szerzej. I zupełnie szeroko. Potem się roześmiał, a Draco już miał zacząć zapadać się pod ziemię ze wstydu, gdy ramię Harry’ego ponownie owinęło się wokół jego szyi, a na ustach poczuł wypowiedziane „W porządku”.
Gdy skończyli pocałunek, Draco przypomniał sobie o tym, że nie są w klasie sami.
— Co się tak gapicie? — zapytał tonem kogoś będącego w doskonałym humorze. — Nie macie nic innego do roboty?
Podekscytowany gwar trwał nadal, wzbogacony w odgłosy szurania krzeseł po posadzce, kroków i jeszcze większego zgiełku.
Draco uśmiechnął się do Harry’ego. Harry odpowiedział tym samym. „Doskonały humor” to zdecydowanie za słabe słowo.
... [ Pobierz całość w formacie PDF ]