Kopia Diwow Oleg - Najlepsza zaloga Slonecznego Tom 2 (www.cuwroclaw.blogspot.com), Biblioteka Konesera
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Oleg Diwow
Najlepsza załoga słonecznego
tom 2
Z języka rosyjskiego przełożył
Eugeniusz Dębski
2007
Nie pasowali ani do miejsca, ani do przestrzeni.
No to kim mieli zostać, jak nie bohaterami?
księżniczka Lea
C
ZĘŚĆ DRUGA
Poza Ziemią
Latarnia na Cerberze wbrew swojej nazwie nie spełniała funkcji nawigacyjnych. Służyła
tylko jako głośny korek czy może raczej zatyczka sygnałowa. Na oblodzonym kawałku
żelastwa, jakim był dziesiąty glob Układu Słonecznego, trzymała się sensorowymi mackami
jedynej wartościowej rzeczy, jaka tam się znajdowała – kontrolowała żyłę uranu. I gdyby
jakiś idiota (bo jedynie idiota leciałby po uran taki kawał drogi) tylko przysunął się do żyły,
latarnia zamiast dyżurnego
OK
wysłałaby w przestrzeń alarmujący wrzask.
To niezawodne i praktycznie wieczne ustrojstwo zamontowali kiedyś na Cerberze
marsjańscy geolodzy. Red City było w tych czasach jeszcze lojalne, pławiło się w ziemskich
inwestycjach, o niezależności nawet nie myślało i nie korzystało z usług przemytników.
Grupy badawcze Marsjan szwendały się po Słonecznym za pieniądze Ziemian i wszędzie
upychały latarnie i czujniki. Jak się potem okazało, wysyłane na Błękitną Planetę informacje
o odkrytych złożach ujmowały jedynie połowę stanu faktycznego. Wszystko to, co Red City
przemilczało i zachowało dla siebie, było bogatsze, zasobniejsze, a do tego znajdowało się w
ciemnych kątach wewnątrz Pasa, które koloniści zbadali porządnie, a Ziemianie wcale. Tak
więc kiedy Mars ogłosił się republiką, a Ziemia zastosowała twardą blokadę, właśnie w tych
ukrytych punktach rebelianci rozmieścili bazy przemysłu wydobywczego. Zamaskowanych
kosmodromów na powierzchni Czerwonej Planety było wystarczająco dużo, by towar jakoś
przesączał się na glob i docierał do klienta.
Oczywiście aneksję złóż na Cerberze Marsjanie znieśli bez słowa protestu, ponieważ i tak
mieli tam za daleko. Ziemski remontowiec przestroił latarnię i od tego momentu nie pisnęła
ani razu niczego poza
OK, OK, OK.
Co dowodziło, że choć wśród przemytników można było
natknąć się na durnia, to sensowni ekonomiści należeli do większości.
Tak więc latarnia pełniła służbę, wojsko zatrzymywało podejrzane ciężarówki, policjanci
węszyli w Pasie, a Red City uparcie zaprzeczało, jakoby nielegalne wydobycie było
finansowane na poziomie rządowym. Czasem Marsjanie aresztowali jakiegoś przesadnie
gamoniowatego handlarza i urządzali sądową pokazówkę. Po czym przestępca, z powodu
braku na Czerwonej Planecie więzień, udawał się do aresztu domowego, skąd prowadził
nadal swoją nielegalną działalność, potrzebną jak woda gospodarce nowej republiki. Na jej
własnym globie zasobów było mało, a Wenus, nieposiadająca – oficjalnie – własnej floty, za
każdy gram wzbogaconego uranu płaciła żywą gotówką. Inna sprawa, że pieniądze, tak czy
inaczej, szły z Ziemi, której z kolei Wenus raz na jakiś czas podrzucała do banków zarodków
swoje w odróżnieniu od ziemskich zdrowe jajeczka. Głupia sytuacja, wszyscy się z tym
zgadzali i tylko ambicje ziemskich menadżerów nie pozwalały dojść do zgody z byłymi
koloniami. Alians jednakże wykluwał się sam. Ziemi szło zbyt kiepsko, musiała przyznać, że
metody siłowe nie zdają egzaminu i należy negocjować z separatystami. Nadchodzące
Zebranie Akcjonariuszy zamierzało rozwiązać ten problem raz na zawsze, a jednym ze
skutków przejścia od zimnej wojny do prawdziwego pokoju miało być demonstracyjne
rozwiązanie floty wojennej.
Mądry Wujek Gunnar przewidział tę sytuację już podczas drugiej kampanii marsjańskiej.
Admirał floty długo i usilnie myślał, aż uznał, że uratować go od honorowego przejścia do
rezerwy może tylko wykrycie przeciwnika zewnętrznego, jednakowo niebezpiecznego dla
wszystkich planet. Wezwał więc do siebie szefa wywiadu i kazał sobie streścić posiadane
dane o Obcych. Ale choć informacji było sporo, to żadna nie wydała mu się przekonująca, a
mówiąc szczerze – temat Alienów cuchnął lekką schizofrenią. Tym niemniej Wujek Gunnar
zorganizował przeciek pewnych danych do Sieci i czekał, co się wykluje.
Odzew nadszedł nie tylko od strony drobnych Akcjonariuszy, ale też od Rady
Dyrektorów. Ludzie pohałasowali trochę i jakby się uspokoili. Za to zarząd globu wezwał
Königa na rozmowę, z której ten wyszedł blady. Od tej pory każde gadanie o Obcych w
murach admiralicji wywoływało konsekwencje służbowe, a sam Wujek Gunnar wpadał w
depresję. Wcześniej też zdarzało mu się występować w charakterze usłużnej marionetki,
jednak teraz już się nie szczypał i ślepo realizował linię władzy cywilnej. Dokładniej, pogonił
Grupę F na Marsa, chociaż mocno powątpiewał w sens wysyłania elitarnej brygady na
operację wybitnie typu policyjnego.
Nie zdając sobie z tego sprawy, König osiągnął to, co zaplanował. Myśl o tym, że kosmos
może być wrogi, nie wywołała co prawda natychmiastowego odzewu w umysłach Ziemian,
ale została gdzieś tam w podświadomości. Socjologowie odnotowali, że wynik głosowania
nad likwidacją floty wcale nie musi być taki jednoznaczny. Niestety, za decyzją o
przerobieniu okrętów wojennych na transportowce kryły się pieniądze, jakich Wujek Gunnar
nawet nie podejrzewał, poza tym zarówno Mars, jak i Wenus uzależniały rozwój kontaktów
handlowych od likwidacji ziemskich środków nacisku, czyli floty. Ekonomia i polityka
zawisły nad wojskowymi astronautami i miały ich zmiażdżyć.
Oczywiście w świetle takich problemów nikogo nie obchodziło, że Uspienski, chcąc
zaspokoić swoją ciekawość, za służbowe pieniądze wysłał na skraj świata jakiegoś Abrahama
Feina. Zwłaszcza że dowódca Grupy F do polityki się nie pchał, wszystkie swe ambicje w
zakresie intryg zaspokajał, gryząc się z admiralicją. Poza tym admirał Raszyn zachowywał się
jak uczciwy służbista. Nikt go więc na razie nie ruszał. Także drobne przepuszczanie
pieniędzy nie sprawiało wrażenia przestępstwa, które zasmarowałoby nieskalaną reputację
sławnego astronauty. Flota miała aż nadto dowódców z reputacją krwawych potworów – przy
nich Uspienski wyglądał jak rycerz bez skazy, na kozła ofiarnego w ogóle się nie nadawał.
Dlatego Grupa F ruszyła na Marsa, i to nie zwyczajnie, a na boosterach. Zaś w Sieci
niemal codziennie pojawiały się materiały przypominające Akcjonariuszom o bestialstwie
wojskowych, przez których zginęło znacznie więcej cywilnej ludności, niż mogła sobie na to
pozwolić wycieńczona z powodu genetycznego deficytu Ziemia.
A scout „Ripley” wolno zbliżał się do strefy aktywnych poszukiwań. Abraham Fein
uważnie kontrolował pracę załogi i szeptał w duchu nieumiejętnie złożone modlitwy.
Religijność uważana była na Ziemi za coś w rodzaju choroby psychicznej, ale Fein teraz miał
to w nosie. Przekonany o istnieniu Alienów potrzebował co najmniej wsparcia Bożego.
Modlił się więc, żeby zamiast Obcych odkryć jedynie piratów.
* * *
Dobre pół wieku przed Północą, w epoce rozkwitu nauki i przemysłu, kiedy surowców
oraz produktów było jeszcze w bród, piractwo na handlowych szlakach Słonecznego kwitło i
uważano je za dochodowy interes. Moralność społeczeństwa upadła, tak więc wiele kompanii
posiadających własną flotę zabawiało się przechwytywaniem ładunków konkurencji. Dlatego
holowniki latały w towarzystwie zbrojnej eskorty, która zawsze mogła odskoczyć w bok, w
kierunku widniejącego na ekranie radaru kuszącego stateczka. Wróciwszy ze zdobyczą,
eskorta nieraz odkrywała, że jej własny podopieczny leci z opróżnionymi ładowniami, zaś
kapitan, ucieszony, że wszyscy żyją, wali z gwinta schowany na taką okazję bimber.
Wartość towarów z nadwyżką pokrywała ryzyko, stało się więc jasne, że po
przestworzach Słonecznego dosłownie nie da się zrobić kroku bez ryzyka abordażu. Z reguły
przejęciu ładunku nie towarzyszyła widowiskowa wymiana ognia – mimo wszystko
holowników nie buduje się jednego dnia, astronauci też nie rozmnażają się przez
pączkowanie. A ktoś przecież musi wozić towary, które zamierzasz capnąć. Tak więc piraci
odpinali sekcje ładunkowe, robili pa, pa! i spadali w cholerę. Kapitan Luntz, odbywający
rejsy na holowniku „Yankee Fair” i mający szczęśliwie zaliczone osiem grabieży, wyrósł na
postać legendarną i tak pięknie opowiadał na dole o swoich przygodach, że się w końcu
rozpił.
Potem eksplodowała Północ, zmiotła całe narody z powierzchni Ziemi, sprowokowała
długotrwałą zimę postjądrową i zniszczyła tyle zasobów, że część ludzi nie miała czym
rozpalić ogniska. Ekonomia, polityka, religia i kultura – wszystko poszło w diabły.
Koszmarna Kotłowanina poprzedzająca Północ o trzy wieki nie nauczyła ludzkości bycia
[ Pobierz całość w formacie PDF ]