Koniasz 03 - Krawędź żelaza t. 1, biblioteka
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Miroslav Žamboch
Krawędź żelaza
TOM I
z języka czeskiego przełożyła
Anna Jakubowska
ilustracje
Dominik Broniek
GTW
fabryka słów
Lublin 2007
Copyright © by Miroslav Žamboch, 2007
Copyright © for this edition by Fabryka Słów sp. z o.o., Lublin 2007
Copyright © for translation by Anna Jakubowska,2007
Wydanie I
ISBN 978-83-60505-70-0
Koniasz i jego świat
Era:
Dokładne datowanie początków starej ery jest trudne do określenia i różni się w dawnych źródłach, ale panuje powszechna zgoda, że starą erę rozpoczyna Wielka Wojna hipermaga Tekuarda Maatena przeciwko pozostałym klanom wtajemniczonych na Kontynencie.
Ze względu na niejasności w datowaniu niektórych wydarzeń historycznych i okres chaosu, trwający w przybliżeniu stulecie, przedstawione ery będą opierać się na „Wielkiej historii cywilizacji” spisanej przez Verola Munga. Mimo że z pewnymi hipotezami autora - na przykład, że Tekuard Maaten żył jeszcze kilkadziesiąt lat po skończeniu Wielkiej Wojny, że przez cały czas trwania starej ery istniały tajne klany czarowników oraz z wieloma innymi podobnymi spekulacjami - nie możemy się zgodzić, uważa się, że praca Munga nad sprawdzaniem faktów jest, w porównaniu z innymi nowożytnymi autorami, najbardziej dokładna.
Koniasz:
Prawdziwe imię: [ocenzurowano]; urodzony 355 s.e.
Jedyny syn pana [ocenzurowano] i pani [ocenzurowano]. W wieku dwudziestu lat po sprzeczce z ojcem uciekł z domu i wyruszył w podróż. Używał wielu przydomków, najczęściej ukrywał się pod imieniem Koniasz; to imię z czasem stało się synonimem człowieka w drodze, który chce zataić swoją prawdziwą tożsamość.
Poniżej przedstawiam niepełny spis epizodów z życia Koniasza, jaki został opublikowany przez nieznaną osobę w 23 roku nowej ery. Wedle analizy są to zapiski własne Koniasza, stanowiące część jego spuścizny. Od prawowitych spadkobierców uzyskałem przyrzeczenie, że kiedy już przestaną być ważne osobiste i polityczne powody, będę miał możliwość wglądu do pozostałych tekstów, które zostawił po sobie ten łowca przygód, podróżnik i katalizator działań społecznych. Na razie, mam nadzieję, czytelnicy wybaczą, jedynie niepełna historia z nie tak odległych czasów, kiedy świat był jeszcze wielki, a na wielu miejscach mapy mogliśmy przeczytać napis Hic sunt leones.
Na samo dno (znane również jako Na początku drogi)
Cherchez la Femme
Piekielne szczęście
Łowcy nagród
Gra łotrów
Pasjonat
Na wojennej ścieżce
Szmaragdowa Góra
Na ostrzu noża
Pustynny skorpion
Kiepska inwestycja
Ostra gra
Wysoki przypływ
[ocenzurowano]
Koniec wilka samotnika
377 starej ery (s.e.)
179 s.e.
380 s.e.
380 s.e.
382 s.e.
385 s.e.
386 s.e.
390 s.e.
394-395 s.e.
395 s.e.
397 s.e.
398 s.e.
398 s.e.
398 s,e.
399 s.e.
Na samo dno
Jadłem zupę i zagryzałem chlebem. Pieczywo było twarde, na wierzchu spleśniałe, ale na lepsze jedzenie nie mogłem sobie pozwolić. Facet przy stole obok nagle zaklął, z hurgotem odsunął krzesło i wstał. A ja już trzymałem w rękach strzałkę do rzucania, jeszcze przed chwilą ukrytą w futerale po wewnętrznej stronie lewego przedramienia. Zrobiłem to odruchowo i gdyby mężczyzna uczynił choć jeden krok w moim kierunku, zabiłbym go na miejscu. On jednak skierował się na zewnątrz. Schowałem broń i znów złapałem łyżkę.
To trwało już zbyt długo. Ciągłe napięcie i świadomość niebezpieczeństwa zmieniły mnie w zaszczute zwierzę, w zagonione w kąt stworzenie, które najpierw się broni, a dopiero potem myśli.
Po dwóch tygodniach w dziczy zatłoczona i cuchnąca knajpa wydawała mi się szczytem luksusu. Gospoda znajdowała się na samym skraju miasta i z całą pewnością przychodzili tutaj ludzie, którym nie zależało na obecności cesarskich szpicli lub żołnierzy. Płaszcz położyłem na ławie obok siebie i w końcu poczułem, że powoli wysycha na mnie ubranie. Długie nogi wyciągnąłem jak najbliżej kominka, żeby porządnie się ogrzać. Siorbałem resztki letniej już zupy i z ukosa obserwowałem obecnych. Złodzieje, kieszonkowcy, szmuglerzy, ludzie wynajmowani do bójek. Zauważyłem, że małego chłopaka, kulącego się przy oknie, zainteresowało moje okrycie. Nie miałem w kieszeniach nic cennego prócz pięciu srebrnych, ale nie chciałem stracić płaszcza, ponieważ był nieprzemakalny. Ostatnia rzecz, jaka mi została z domu.
- Życzy sobie pan coś jeszcze? - Przy moim stole zatrzymał się oberżysta.
- Jeszcze raz to samo - odpowiedziałem.
Odszedł, pomrukując. Niedawno jeszcze zwracano się do mnie „młodzieńcze” albo „młody człowieku”. Teraz ludzie unikali patrzenia na mnie i czuli odrazę nawet podczas rozmowy. Może to wina świeżych blizn na twarzy, może źle zrośniętego złamanego wcześniej nosa.
Nigdy nie byłem zbyt przystojny, wręcz przeciwnie, ale dało się przeżyć. Kiedy tydzień temu ujrzałem swoje odbicie w wodzie, sam się zdziwiłem, jak źle wyglądam. Źle - to dobre słowo. Już od dwóch lat byłem zbiegiem. Dwa lata ukrywałem się, uciekałem, broniłem się i zabijałem. Nauczyłem się przebiegłości, ostrożności, nikomu nie wierzyłem. I to wszystko wyryło się w rysach mojej twarzy. Puściłem kromkę chleba i chwyciłem za przedramię chłopaka, który zza stołu próbował ukraść płaszcz.
- Wiesz, co robią ze złodziejami?
Obserwował mnie z uwagą, w jego oczach migotał strach. Trzymałem go mocno i jeszcze wykręcałem rękę w nadgarstku. W Vandecie widziałem, jak podobny mały hultaj brzydko dźgnął jednego kupca.
- Nie wiem. - Pokręcił głową.
- Obcinają im ręce.
Puściłem chłopaka. Odwrócił się i jak błyskawica wybiegł z gospody.
Oberżysta postawił przede mną kolejny talerz zupy. Nie mruknął o pieniądzach, a i ja o nich nie wspomniałem. Czułem się zmęczony. Nie fizycznie, ale psychicznie. Od czasu, kiedy uciekłem z domu, zabiłem dwudziestu jeden mężczyzn. Większość z nich znałem osobiście. Byli to członkowie elitarnej jednostki ojca, doskonali żołnierze, absolutnie oddani swemu panu. Tak oddani, że nie wahali się przed prześladowaniem jego syna. Dziś już wiedziałem, że wtedy popełniłem błąd. Powinienem go zabić. Powinienem zabić swojego ojca.
- Mogę się przysiąść?
Podniosłem wzrok. Przy moim stole objawił się facet, mówił do mnie a nawet przyniósł ze sobą krzesło. Prawdopodobnie traktował swoje pytanie poważnie. Był drobny, niski i szczupły. Twarz miał niezwykle bladą, zimne oczy o niebieskiej barwie osadzone blisko nosa. Płaszcz leżał na nim doskonale, w materiał, mimo iż na pierwszy rzut oka wydawał się delikatny i leciutki, nie wsiąkły krople deszczu.
Wzruszyłem ramionami.
- Pewnie.
Bez pośpiechu przysunął krzesło do stołu i usiadł. Nagle wokół nas zrobiło się pusto. Gość nie był stąd, ale go znali.
- Chce pan coś do picia?
Gdyby przyszedł wcześniej, zamówiłbym porządne danie, lecz po dwóch litrach zupy i bochenku spleśniałego chleba nie miałem już miejsca w żołądku.
- Grzane wino.
Wzrokiem przywołał oberżystę i zamówił cały dzban. Upiłem. Wino pachniało cynamonem i goździkami, cierpkość mieszała się ze słodyczą. Czułem, jak gorący płyn przyjemnie spływa po przełyku. Idealny napój w zimnym i deszczowym klimacie. Nie rozumiałem, jak ludzie mogą pić miejscowe liche piwo. Milczałem i czekałem, aż gość sam zacznie mówić.
- Miałbym dla pana pracę. - Przeszedł od razu do rzeczy.
Uniosłem brwi:
- Szukam pracy?
Potrzebowałem pieniędzy, dużo pieniędzy, ponieważ kiedy człowiek ukrywa się i ucieka, musi sobie drogę torować złotem.
- To bardzo dobrze płatna praca - kontynuował.
- Jak bardzo dobrze?
- Pięćset złotych zaliczki, pięćset złotych potem.
Zrozumiałem, do czego zmierza.
- Nie zabijam ludzi - powiedziałem, a w duchu dodałem: za pieniądze.
Spochmurniał, gładkie czoło pokryły zmarszczki, oczy mężczyzny zmieniły się w dwa kawałki lodu.
- Wygląda pan na profesjonalistę.
Nie był przyzwyczajony, żeby ktoś sprzeciwiał się jego życzeniom czy rozkazom.
- Czasem wrażenie jest mylne.
Zamyślił się. Widziałem, jak w głowie mu się kotłuje, jak decyduje, co będzie dla niego najlepsze.
- Zatrzyma się pan tu na dłużej?
- Nie wiem. Chyba przejdę się w dół rzeki do przystani. Tam jest taniej, a może dam się nająć na jakiś statek.
Położył na stole wypełnioną w połowie sakiewkę.
- Zostawię panu trochę pieniędzy, żeby mógł pan odpocząć. Oczywiście zupełnie niezobowiązująco. Gdyby jednak zmienił pan zdanie, proszę powiedzieć oberżyście, że chce pan rozmawiać z Eduardem. Zajmie się resztą. - Nawet nie tknął swojego kielicha i odszedł.
W sakiewce było dziesięć złotych. Jeszcze rok temu podobna kwota nic by dla mnie nie znaczyła. Teraz zamiast dziesięciu błyszczących monet wyobraziłem sobie kąpiel, pokój, czyste łóżko i jedzenie na długą drogę.
- Nie jest pan zainteresowany?
Stała trochę bojaźliwie kawałek od stołu. Z pewnością nie widziała dobrze mojej twarzy, inaczej by mnie nie zaczepiła. Nie mogła być dużo starsza ode mnie, ale rzemiosło dziwki jest ciężkie i szybko się przy tym starzeje. Miała białą spódnicę z brudną lamówką, wysoki gorset unosił duże piersi dziewczyny aż do ramion. Musiała dopiero co przyjść, ponieważ w farbowanych kręconych włosach błyszczały krople wody. Pełne wargi nie potrzebowały szminki, mimo to podkreśliła je tanią nieprzyzwoitą czerwienią.
- Ile? - spytałem.
Zawahała się.
- Dwa złote.
Wiedziałem, że ponad dwukrotnie zawyżyła normalną taksę ulicznych dziwek, ale nie przeszkadzało mi to. Nie chciałem dzisiaj być sam.
- Na całą noc. Za trzy złote. - Podbiłem ofertę, zanim zdążyła powiedzieć „nie”.
* * *
Wyszliśmy z gospody. Wciąż padało, niebo było pokryte ołowianą zasłoną, w powietrzu unosiła się wszechobecna, przenikająca do szpiku kości wilgoć. Pod nogami chlupotało nam błoto. Dziewczyna podciągnęła spódnicę, żeby jej nie zabrudzić. Zauważyłem, że ma na nogach porządne buty z cholewami. Tutejszy klimat nie sprzyjał noszeniu trzewiczków.
- Mam klitkę przy ulicy obok, zaprowadzę pana - powiedziała z wahaniem i wzięła mnie pod rękę.
Widziałem jej wzrastającą niepewność i strach. Chyba nie zachowywałem się jak typowy klient.
- Zakwaterujemy się gdzieś na mieście.
Nie protestowała.
U ulicznego sprzedawcy kupiłem prosty parasol z nawoskowanego papieru i podałem dziewczynie. Byłoby mi nieprzyjemnie, gdyby całą drogę mokła. Pewnych resztek dobrego wychowania człowiek pozbywa się na ostatku.
Znalazłem pensjonat w kupieckiej dzielnicy, gdzie się zameldowaliśmy. Facet za ladą, co prawda, przyglądał się nam podejrzliwie, ale kiedy spojrzałem wrogo, bez słowa dał mi klucz od pokoju.
- Niech pan spłonie w piekle - wycedziłem do niego, odchodząc.
* * *
Zanurzyłem się w gorącej wodzie. Nad powierzchnią unosiła się para, w wielkim ceramicznym piecu huczał ogień. Na suficie zbierała się woda i kapała z powrotem do basenu. Miejscowi ludzie walczyli z zimnym klimatem najróżniejszymi sposobami, a kąpiele były ich największym osiągnięciem. Baseny napełniali gorącą wodą wypływającą gdzieś bezpośrednio z ziemi. Przyłapałem się na tym, że rozmyślam o tysiącu złotych. Te pieniądze bardzo by mi się przydały. Mógłbym sobie kupić miejsce na łodzi, wydostać się z Kontynentu, uciec z zasięgu władzy ojca. Może nawet wytargowałbym więcej... Przeszły mnie ciarki. Właśnie rozważałem zabójstwo za pieniądze. Dwa lata zmieniły mnie bardziej niż myślałem, śmierć stała się dla mnie czymś wprost naturalnym. A własne życie postrzegałem jako niejasne, odległe, pokryte szarym woalem. Odpędziłem nieprzyjemne myśli i oddałem się kojącemu dotykowi gorącej wody. Z przyzwyczajenia sprawdziłem, gdzie mam broń - miecz i nóż leżały na krawędzi basenu niedaleko mojej prawej ręki. Dziewczyna przyszła zawinięta w lnianą tkaninę i szybko wśliznęła się do wody.
Podsunąłem jej brzozową rózgę, szczotkę i mydło.
- Wydaje się panu śmieszne, że się wstydzę? - zapytała niepewnie.
- Nie.
Nie kłamałem. Uświadomiłem sobie, że cieszę się, iż byłem w łaźni pierwszy i nie musiałem pokazywać swego chudego, pokrytego bliznami ciała.
- Przyjechał pan z daleka?
Myła się i jednocześnie przyglądała mi się spod oka.
- Tak. Ktoś bardzo uparcie mnie śledzi, a ja staram się zatrzeć za sobą ślady.
- Jest pan wykształcony, prawda?
- Po czym to poznałaś?
- Mówi pan jak uczeni ludzie.
Uświadomiłem sobie, że przestałem używać miejscowego dialektu. Mam dobre ucho do języków i po dwóch, trzech dniach łatwo dostosowuję się do miejscowej gwary. Tylko czasem, kiedy jestem zmęczony, zapominam się.
- Studiowałem na uniwersytecie.
- A jak się pan tu znalazł?
Graliśmy w prastarą grę: kobieta, która słucha i mężczyzna, który mówi. Nie przeszkadzało mi to. A może rzeczy wiście ją interesowałem?
- Jeden człowiek uwiódł dziewczynę, względem której miałem poważne plany, a ja próbowałem mu się przeciwstawić. Dlatego musiałem uciekać.
- Był silniejszy od pana?
- Coś w tym stylu.
* * *
Byłem dla niej dobry. Spała teraz w łóżku, na jakie nigdy nie mogła sobie pozwolić, wełniana kołdra ześliznęła się dziewczynie aż do pasa. Z obnażonymi piersiami i bez makijażu wyglądała dużo młodziej i bezbronnie. Siedziałem na krześle, piłem wino i rozmyślałem. O przeszłości i przyszłości. Ojciec był typem człowieka odnoszącego sukcesy, któremu wszystko się udaje. Najlepszy żołnierz, świetny polityk, jeden z pierwszych wielmożów cesarstwa. Ale najlepiej radził sobie z kobietami. Nie miał zahamowań i kiedyś w jego skrzydle pałacu spotkałem nawet królową. Była dość późna godzina, więc wizyta z całą pewnością nie miała pretekstu politycznego. Kochał ryzyko, a strach przed tym, że wszystko się wyda, był dla ojca jak wisienka na torcie. Nie lubił mnie, wydawało mu się, że jestem jedynym dowodem jego niedoskonałości. On był przystojny, ja brzydki, on atletyczny i silny, ja wychudły i kościsty. On czarujący, wręcz dusza towarzystwa, ja poświęcałem się raczej książkom. On miał niesłabnące ambicje związane z handlem i mocarstwem, ja wolałem studiować albo incognito włóczyłem się między ludźmi. Łączyła nas jedna rzecz - zainteresowanie szermierką i walką. Czasem trenował mnie osobiście, by pokazać, jak marnym jestem zawodnikiem. Sprawił, że sam o sobie zacząłem tak myśleć.
Dziewczęta kręciły się wokół mnie jak wokół każdego młodego, bogatego szlachcica, lecz dobrze zdawałem sobie sprawę, co jest przedmiotem ich zalotów, dlatego niezbyt się nimi interesowałem. Dopiero pewnego dnia, podczas jednej ze swoich wypraw na targowisko, gdzie przysłuchiwałem się, w jakich językach mówią przyjezdni i starałem się ich uczyć, spotkałem dziewczynę, która zaciekawiła mnie od pierwszego wejrzenia. Nie wiedziała, kim jestem, a mimo to jej się podobałem. Ale ojciec już miał plany związane ze mną. Chciał mnie wykorzystać jak figurę na szachownicy mocarstwa i ożenić z właściwą kobietą. Wtedy po raz pierwszy sobie uświadomił, że nie zdoła mną manipulować tak, jak innymi ludźmi, więc zdecydował się załatwić mnie inaczej. Uwiódł tę dziewczynę i postarał się, żebym ich razem
przyłapał. Nie ocenił mnie właściwie. Dziś pewnie zareagowałbym inaczej, ale wtedy nie myślałem. Mimo że tysiące razy przegrałem w pojedynkach na treningach, mimo że tysiące razy leżałem na ziemi poniżony i zhańbiony, zaatakowałem ojca od razu w parku. Nie dałem mu szansy. Pamiętam strach w jego oczach, kiedy siedział w kałuży własnej krwi na ścieżce usypanej z białego żwiru, a kawałek dalej w kurzu walały się jego ucho i kawałek nosa.
Po raz pierwszy w życiu przegrał. Już wtedy uświadomiłem sobie, że albo muszę go zabić, albo odejść. Uciekłem, bo nie przyszło mi do głowy, że będzie mnie prześladować tak długo. Podjąłem wtedy złą decyzję.
Dziwka zamruczała coś przez sen, odwróciła się na bok i naciągnęła kołdrę na ramiona. W ciągu ostatnich dwóch lat nie przeczytałem ani jednej książki, nie odwiedziłem żadnego miejsca, które byłoby interesujące, nie widziałem nic ładnego. Wciąż się ukrywałem i starałem zgubić prześladowców. Za każdym drzewem widziałem zabójców, w każdym cieniu szpiclów. Moja pierwsza poranna i ostatnia wieczorna myśl dotyczyła broni. Powoli, ale nieuchronnie zaczynałem wariować. Dopiłem resztkę wina. Na zewnątrz zaczynało świtać. Siedziałem w obskurnym pokoju, piłem tanie wino, w moim łóżku spała uliczna prostytutka, a mimo to odbierałem tę sytuację jako coś najprzyjemniejszego i najładniejszego, co mnie ostatnimi czasy spotkało. Po cichu zacząłem się ubierać. Nie chciałem obudzić dziewczyny, nie chciałem rozmawiać. Noc, wino i moja długa samotność sprawiły, że czułem się z nią dobrze, bałem się, że przerwę ten czar trzeźwym porannym spotkaniem. Na nocnym stoliku zostawiłem sakiewkę, a w niej trzy złocisze.
Poszedłem do taniej stołówki po drugiej stronie ulicy i zamówiłem kaszę owsianą z cukrem i miodem. Do picia gorącą wodę doprawioną w jednej trzeciej najtańszym winem. Większość klientów stawiła się tutaj przed początkiem dnia pracy na śniadanie. Cieśle, wbijacze pali mostowych, tragarze, kilku kupców. Jedzenie było gorące, a ja głodny, więc mi smakowało. Ludzie o poranku zbyt wiele nie mówili i przeważanie skupiali się na zawartości swych talerzy. W nocy zdecydowałem, że wynajmę się na jakiś statek kupiecki zmierzający do brzegów Południowego Świata. Może było tam pustkowie i tylko zaczątki cywilizacji, ale i tak wydawało się to lepsze niż ukrywanie się i zwodzenie zabijaków ojca. Złapałem się na tym, że rozciągam wargi w uśmiechu. Po raz pierwszy od długiego czasu cieszyłem się myślą o przyszłości. Do stołówki weszło kilku ludzi, drzwi otworzono dość szeroko i aż do mnie dotarł zimny powiew wiatru. Oddawałem się myślom o tym, jak to będzie za oceanem. Dojadłem śniadanie i z przyzwyczajenia skontrolowałem okolicę. Przez małą szybkę w drzwiach widziałem wejście do pensjonatu, gdzie spędziłem noc. Dwóch łapiduchów właśnie wynosiło kogoś na noszach. Powiał wiatr, szara płachta się uniosła, zobaczyłem kilka blond kędziorów. Pochyliłem głowę nad talerzem. A jednak mnie znaleźli. Słyszałem łomot własnego serca. Nie przyspieszyło nawet o jedno uderzenie, biło monotonnie i regularnie jak maszyna. Oddychałem spokojnie i głęboko, otoczenie postrzegałem jako układankę detali i całości równocześnie. Czułem, że ostatnia grupa ludzi, którzy weszli do środka, to byli oni. Ostrożnie się rozejrzałem. W ciągu kilku minut przybyło klientów. Barczysty mężczyzna przyniósł właśnie miskę do stołu obok. Mimo że był przysadzisty, prawie krępy, poruszał się lekko i zwinnie. Rozpoznałem go: Mark, ulubieniec ojca i mój - jeśli nie przyjaciel, to przynajmniej kolega. Od czasu, kiedy go ostatni raz widziałem, jeszcze bardziej zmężniał i poznałem go po...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]